Podróż 2000 kilometrów Meksyku
Kolejny wyjazd do Meksyku planowałem praktycznie od pierwszych dni na Wyspach (a to już trzy lata!!!). Tylko lekko przesadzając mogę stwierdzić, że ta perspektywa trzymała mnie przy życiu. Niestety, z różnych przyczyn, wyjazd był odkładany przez ponad dwa lata. W tym czasie udało mi się odwiedzić Maroko, Kubę, Turcję... i pewnie coś jeszcze, ale nie pamiętam...
Ostatecznie, mając już wszystkiego dość, ustaliłem sobie nieprzekraczalny termin. Wrzuciłem propozycje trasy na forum meksykańskie i... nie mogłem się doczekać.
Szybko pojawiła się ekipa chętnych na wyjazd. Cała masa chętnych! Pełnych zapału... słomianego. Do końca dotrwała tylko Aśka - świetna kumpela i była panna mojego przyjaciela, który jednak porzucił i ją, i pomysł wyjazdu. W obu przypadkach była to decyzja co najmniej lekkomyślną... Nagle natomiast pojawiła się Katarzyna, która trochę desperacko poszukując kogoś, do kogo mogłaby się podłączyć, znalazła mnie na "meksykańskim" forum. W ostatniej chwili, bez wiedzy i zgody kierownika wycieczki (w mojej skromnej osobie) dołączył Juan Victor vel Janusz - ojciec Katarzyny.
W tym składzie, 16. listopada ruszyliśmy. Aśka i ja z Londka, a nasi, jeszcze nieznani, towarzysze z Warszawy. Spotkanie i oficjalny wieczorek zapoznawczy miały miejsce kilka minut przed północą na madryckim lotnisku Barajas [nota bene moim ulubionym lotnisku; nie dlatego, żeby czymś szczególnym się wyróżniało, ale dlatego, że nieodłącznie kojarzy mi się z wyjazdami do Ameryki Łacińskiej].
Zbyt długi lot, jak wszystkie loty przez Atlantyk, przebiegł bez żadnych problemów i parę minut po siódmej, cudownie słonecznego sobotniego poranka wylądowaliśmy w Mieście Meksyk - najwspanialszym mieście świata.
Na dzień dobry lekko skonsternowaliśmy meksykańskich celników, przedstawiając trzy różne wersje paszportów. Na szczęście nie byli zbyt dociekliwi i chwilę później mogłem zaspokoić głód nikotynowy i tłumioną przez cztery lata potrzebę poczucia zawrotów głowy wywołanych wysokością i niemożliwym zanieczyszczeniem powietrza. Takiego smrodu nie poczujecie nigdzie! (i to nie jest plagiat z Cejrowskiego zaciągającego się smogiem na szczycie Torre Latino!)
[Querétaro I] 2007-11-17
Miasto Meksyk, zgodnie z planem, zostawiłem sobie (i Dżoanie) na deser. Prosto z lotniska, po zjedzeniu horendalnie drogich tacos i pączków z budyniem, ruszyliśmy do Querétaro. Autobus Primera Plus - doskonale komfortowy - jedzie około trzech godzin i kosztuje 246 pesos [umówmy się, że, lekko zaokrąglając, 100 pesos to 10 dolarów].
Na miejscu byliśmy wcześnie. Mieliśmy więc dość czasu by zainstalować się w hotelu i ruszyć w miasto, które z założenia miało stanowić jedynie alternatywę dla noclegu w stolicy. OK, wydawało nam się, że wszystko pójdzie gładko. W końcu przyjechaliśmy na wakacje, prawda?
Autoryzowana taksówka za 50 pesos dowiozła nas do wybranego na chybił trafił hotelu w zatłoczonym centrum historycznym. I tu pierwsze, niewielkie co prawda, zdziwienie - brak miejsc. Cóż... to nie jedyny hotel w mieście.
Już bez pomocy, z bagażami na plecach, ruszyliśmy na poszukiwania innego lokum. Oczywiście oszołomione gorącym popołudniem (przypominam, że jest 17. listopada), lekką egzotyką i urokiem kolonialnej architektury towarzystwo nie dostrzegało jeszcze zbierających się nad horyzontem czarnych chmur. Kolejne dwa czy trzy hotele i... brak miejsc. Hmmm... Pewnie dlatego, że szukamy w centrum...
Postanowiliśmy podzielić się zadaniami. Kaśka i ja, jako ci, którzy "znają" hiszpański, dostaliśmy to łatwiejsze - znaleźć dwa wolne pokoje. Aśka i Padre mieli natomiast nie oszaleć z nadmiaru słońca i wrażeń czekając na nas przy Plaza de la Constitución.
Zadanie z pozoru łatwiejsze okazało się niewykonalne. Nie wiem ile hoteli, hosteli i pensjonatów odwiedziliśmy. Na pewno kilkanaście. Obdzwoniliśmy też te leżące na obrzeżach miasta. I nic!! W odruchu absolutnej desperacji zajrzeliśmy nawet do Grand Hotelu z pokojami za 2000 pesos, ale nawet stamtąd odeszliśmy z kwitkiem.
Dwa wyjścia: albo śpimy na ławce w przytulnym Jardín Guerrero, albo jedziemy dalej, do San Miguel de Allende. Tylko jak przekazać tę smutną wiadomość wiedzącemu wszystko Juanowi Viktorowi i oszołomionej otoczeniem Aśce? Poszło łatwiej niż mogło się wydawać. "Nigdzie nie jedziemy! Szukamy dalej!" - oznajmił głosem nie znoszącym sprzeciwu Padre. No skoro taka decyzja, to szukamy. Na oślep. W informacji turystycznej dostaliśmy namiary na kilka hoteli, których nie było w "Pascalu". Niestety, i to naprawdę przestało być już zabawne, wszędzie słyszeliśmy to samo.
Po dobrych kilku godzinach i przy pierwszych objawach rezygnacji zaszliśmy do Mesón de Carolina, przy Calle Reforma, dosłownie kilka kroków od Plaza de la Constitución. Ale nie miejmy złudzeń: brak wolnych pokoi. Jednak recepcjonista, dostrzegając wstępne oznaki załamania, z własnej woli zobowiązał się obdzwonić wszystkie znane mu hotele w mieście i wydrukował nam kolejną listę adresów... [masz dość? to postaw się w NASZEJ sytuacji!]
Nikłym pocieszeniem był dla nas fakt, że recepcjonista co chwilę odprawiał kolejnych przyjezdnych. Tak to jest, gdy odwiedza się jedno z najbardziej zasłużonych dla historii Meksyku miast w długi weekend przy okazji rocznicy Rewolucji Meksykańskiej.
Nagle, choć z naprawdę dużą dozą nieśmiałości, Najwspanialszy Recepcjonista Świata zasugerował, że może... o ile nie mamy nic przeciwko... jeśli nam nie przeszkadza... i jeśli rzeczywiście jesteśmy zdesperowani... że może jednak miałby pomysł na rozwiązanie naszych problemów, ale nie jest przekonany, czy będzie nam to odpowiadało, bo to... szesnastoosobowa suita. Nasze początkowe przerażenie minęło, kiedy podał zupełnie niewygórowaną cenę: po 350 pesos na głowę. Każdemu przypadły po dwa ogromne łóżka, a do tego kuchnia, łazienka (po w sumie już kilkudziesięciu godzinach podróży, wszyscy marzyliśmy o prysznicu) i śniadanie. Rewelacja!!!
Querétaro skazane było już jednak na bardzo szybki spacer... i to głównie w poszukiwaniu miejsca na porządną kolacje i zimne piwko.
[Querétaro II] 2007-11-17
Szybki spacer, nawet przy największym głodzie, musiał się przedłużyć. W końcu nie codziennie spaceruje się po Querétaro, tysiące kilometrów od domu, w promieniach ciepłego, nieuchronnie zbliżającego się ku zachodowi... listopadowego słońca. Swoją drogą, to jeden z bardzo niewielu minusów Meksyku i ogólnie "krajów południowych" - zachody i wschody słońca są tu krótkie, szybkie i raczej mało widowiskowe. Ot... jakby ktoś włączał i wyłączał światło.
Querétaro, choć nie leży na głównych szlakach turystycznych... a przynajmniej nie tych z katalogów europejskich biur... zachwyca urodą. Jak większość kolonialnych miast, zabudowane jest parterowymi lub maksymalnie jednopiętrowymi budynkami w najróżniejszych, ale zawsze jaskrawych, kolorach. Na tym tle nawet plamy, odpadający tynk, czy zakratowane okna, obstawione donicami z dorodnymi kaktusami, wyglądają malowniczo i oryginalnie.
Praktycznie cała "starówka" miasta wygląda jak wycięta z folderu. Generalnie zadbana i czysta, momentami wręcz zadziwia spokojem i ciszą - zjawiskiem niezbyt powszechnym w rozkrzyczanym, roześmianym i pulsującym wszelką muzyką Meksyku. Rzecz jasna w niczym to nie przeszkadza, a nawet, na swój sposób, ułatwia aklimatyzację.
Włócząc się w zasadzie bez planu, doszliśmy do najpiękniejszego (przynajmniej zdaniem znawców sztuki) barokowego kościoła w Querétaro - Templo de Santa Rosa de Viterbos. Fakt, budowla robi wrażenie. Pokryte srebrno-szarymi i czerwonymi kaflami ściany, wspierają powykręcane podpory, przypominające tak gotyckie kościoły, jak orientalne pagody. Wnętrza, jak zdecydowana większość kościołów meksykańskich, ociekają złotem, zadziwiają drobiazgowością ornamentyki i wręcz przytłaczają bogactwem.
Zdecydowanie "biedniej", choć to słowo nie do końca pasuje, prezentuje się miejscowa, osiemnastowieczna Katedra. Schowana pośród normalnej zabudowy, nie wyróżnia się właściwie niczym szczególnym. Może poza surowością i prostotą wnętrza i nowoczesnymi, abstrakcyjnymi witrażami. Przyjemnie wyglądają też małe drzewa w ogromnych donicach, którymi obstawiono jej wysokie schody. Okolice Katedry słyną ze wspaniałych rezydencji. My zaszliśmy, po raz drugi, ale tym razem zupełnie turystycznie do Hotelu Hidalgo. Najstarszy hotel w mieście, ma fantastyczne, ogromne patio kipiące zielenią doskonale komponującą się z pomarańczowo-czerwonymi ścianami i podcieniami.
Kilka kroków dalej, przy Jardín Guerrero, tym samym, na którym wcześniej planowaliśmy nocować pod "pierzyną z gwiazd", zauważyliśmy przygotowania do jakiejś imprezy. Zasiedliśmy więc w pierwszej napotkanej knajpce, by w końcu coś zjeść. Dziewczyny i ja zamówiliśmy coś bezpiecznego. Chyba milanesę i jakieś fajitas z frytkami... W końcu wnętrzności też muszą się zaaklimatyzować. Padre, który chciał pokazać jaki z niego macho, zażyczył sobie nie-ważne-co-byle-ostre. Na początku dawał radę, twierdząc, że po prostu pyszności. Radość nie trwała jednak długo. O dokładce, "słodkości" jak sam twierdził, którą zapowiadał na początku, w połowie kolacji nie chciał już słyszeć...
Gdy Solem, albo innym lokalnym preparatem, gasiliśmy pragnienie, na skwerze zaczęły się występy. Okazało się, że impreza, to folklorystyczny hołd, dla jakiegoś wybitnego etnografa, który zajmował się badaniem ludowych tradycji regionu. Na scenie co kilka minut zmieniały się, głównie młodzieżowe, zespoły, mniej lub bardziej widowiskowo prezentujące lokalne tańce. Zabawne, że większość całkiem urodziwych tancerek, przynajmniej o głowę przewyższała swoich partnerów. Pewnie to wynik jakiejś selekcji, ale tak czy inaczej wyglądało to śmiesznie. Jakby dziewczęta tańczyły z dużo młodszymi braćmi.
Przy kolejnym skwerze - Jardín Zanea - dosłownie parę metrów dalej, załapaliśmy się na kolejną plenerową imprezę - Festivales para la Familia. Jak wynika z nazwy, impreza prawdopodobnie cykliczna. Tej soboty wartości rodzinne wychwalało kilkunastu starszych panów grających na gitarach i przyśpiewujących sobie barytonem. Odpuścilismy sobie...
W drodze powrotnej do naszego z trudem znalezionego pokoju hotelowego, zaszliśmy jeszcze do El Rincón de los Sentidos (w wolnym tłumaczeniu Zakątek Zmysłów). Rewelacyjna knajpka z setką mniejszych i większych sal i fantastycznym patio z drzewem na środku. Tam właśnie, na wygodnych kanapach, się rozłożyliśmy. Tequila... Wiaderko Corony zasypanej lodem... La vida es un carnaval! Tego dnia jednak, ekipa nie przejawiała szczególnej ochoty do zabawy. I choć to ja nie spałem od czwartku (przypominam, że jest sobotnia noc), to dziewczynom włączyła się tęsknota za wyrkiem. Cóż... musiałem się poddać...
[Querétaro III] 2007-11-18
Wraz z pierwszymi promieniami niedzielnego poranka, ze zdziwieniem odkryłem, że Kaśka i Padre zniknęli. "Czyżby tak szybko wymiękli i podziękowali za współpracę?" - pomyślałem. A może nie wytrzymali mojego chrapania, na które tak skarżyła się Aśka? Wychodząc na przedśniadaniową fajeczkę, zauważyłem jednak, że wszystkie graty naszych towarzyszy zostały na swoim miejscu, więc pewnie wyszli sycić się wschodem słońca. I rzeczywiście, po chwili wrócili ze spaceru i mogliśmy iść na śniadanie.
Ja wiem, że smakowanie prawdziwej, lokalnej kuchni jest (i powinno być) nieodłącznym elementem podróżowania. Sam staram się do tej zasady stosować i nie jadam w maku czy innych burgerkingach będąc na końcu świata (btw. w maku nie jadam wcale) Ale na litość boską! Jajecznica ze smażoną fasolą i przesłodzony sok z pomarańczy? Dżizas! Toż to zbrodnia! Ale cóż poradzić, gdy człowiek głodny?
Na szczęście przy śniadaniu towarzyszyła nam wyjątkowo urodziwa Meksykanka, co trochę odwracało uwagę od mało apetycznej substancji rozlanej na talerzach. Na oko... mniej więcej trzyletnia i cała umorusana Najwyraźniej zupełnie nie przeszkadzało to małemu macho, jeszcze z pieluchą w portkach i grubej wełnianej czapce na głowie, ale już wyglądającemu jak rasowy gangster z LA. Adorował małą chavite jak tylko się dało. Popisywał się, skakał, tańczył i na tyłku zjeżdżał ze schodów. Niestety, większe zainteresowanie wzbudzał w starszej części porannej, restauracyjnej widowni niż w tej, której chciał zaimponować. Mała księżniczka zdecydowanie bardziej skupiała się na jajecznicy, niż na absztyfikancie. Ehh... Amor es una perra...
Szkoda tylko, że nie zabrałem ze sobą aparatu. Parka była naprawdę przeurocza. Wiem, że Kaśka uwieczniła ich, ale, co skandaliczne, do dziś nie przesłała mi swoich fotek!
Po raczej umiarkowanym zaspokojeniu głodu ruszyliśmy na kolejny obchód miasta. Tym razem, gonieni bardziej czasem, spacerując ulicą Reforma doszliśmy na Plaza de Fundadores, czyli Plac Założycieli, przy którym stoi Convento de la Santa Cruz - klasztor wybudowany w miejscu bitwy konkwistadorów z zamieszkującymi te tereny Indianami Otomi. W jej trakcie miał się objawić Święty Jakub przyczyniając się do zwycięstwa Hiszpanów i nawrócenia tubylców. Wydarzenie to upamiętnia skromny pomnik stojący przed klasztornym kościołem.
Jakoś umknęło nam, że właśnie jest niedziela i Meksykanie, jak wszyscy wiedzą naród silnie wierzący, pamięta, by dzień święty święcić. W kościele odbywała się msza, a sądząc po ilości gromadzących się na placu ludzi, sprzedawców wszelkiej odpustowej tandety i "małej gastronomii" w wydaniu lokalnym, kolejna miała rozpocząć się już wkrótce. Darowaliśmy sobie odwiedziny... tzn. dziewczyny wpadły na jakąś szybką zdrowaśkę... i pokręciliśmy się trochę pośród sprzedawców.
W sumie bez rewelacji. Masa bezużytecznych gadżetów, trochę pirackich płyt i trochę rękodzieła oferowanego przez milczące Indianki, kategorycznie niezgadzające się na fotografowanie. Wszystko to w oparach gotujących się tamales, kukurydzy, rozmaitych miejscowych ciastek smażonych na głębokim tłuszczu, waty cukrowej i niezliczonej ilości owoców, które nam - przybyszom z Europy - ciężko byłoby nazwać, serwowanych na wszelkie możliwe sposoby. Ścieżkę dźwiękową niedzielnego popołudnia stanowiły zaś kolędy wydobywające się z trzeszczących głośników, które z powodzeniem możnaby grać na imprezach tanecznych. Nie zabrakło też mojej ulubionej... choć na specjalne życzenie... Mi burrito sabanero.
Nie da się ukryć, że jako turyści, w nie do końca turystycznym mieście, wzbudzaliśmy zainteresowanie. Głównie handlarzy oczywiście. Jeden z nich, na oko dziesięcioletni, podszedł do sprawy profesjonalnie. Kulturalnie się przywitał i...
- De donde viene usted?
(Skąd pan jest)
- Del infierno! Soy Diablo!
(Z piekła! Jestem diabłem.)
- Y quiere usted un rosarito? Solo diez pesitos...
(A nie kupiłby pan różańca? Jedyne dziesięć pesos)
Nie chciałem...
Z Plaza de los Fundadores, w dół Calle Independencia, poszliśmy szukać jednego z najbardziej znanych symboli miasta - Los Arcos - akweduktu wybudowanego jeszcze za czasów hiszpańskich. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko na świeżo wyciskany sok z grejfrutów. Rozlany w woreczki foliowe, z wciśniętą w supeł słomką wywołał małą konsternację. ...ale nie zaszkodził.
Siedemdziesiąt cztery ogromne, kamienne łuki akweduktu, po których do dziś z odległości dwunastu kilometrów spływa do miasta woda, wyglądają nieco abstrakcyjnie przedzielając ruchliwą, kilkupasmową Avenida Zaragoza i sięgając kilkunastu, jeśli nie kilkudzieśięciu metrów. Niemniej - wrażenie spore. Tym większe, jeśli na Los Arcos spogląda się z miradoru - punktu widokowego - oddalonego o pięć minut marszu. Panorama z akweduktem na pierwszym planie, górami w tle i kolonialnym miastem gdzieś pomiędzy, to z pewnościa widok niecodzienny.
Na tym właściwie zakończyliśmy zwiedzanie Querétaro. Nie licząc oczywiście bajecznie kolorowych uliczek w drodze powrotnej. Ale taki właśnie, jak pisałem na początku, był plan: wyrwać się z Miasta Meksyk zaraz po lądowaniu. Padło na Querétaro i było warto.
Przed dalszą drogą zaszliśmy jeszcze na drugie śniadanie do najbardziej obskurnej jadłodajni (restauracja, bar, knajpa, a nawet take-away, to nazwy nijak nie pasujące do tego miejsca), jaką w życiu widziałem. Jestem pewny, że wszelkie służby - od sanepidu, po straż pożarną - zamknęłyby "to coś" po pierwszym rzucie oka. Nas skusiły jednak zapachy. Cudowne, wprost nie do opisania, zapachy pieczonego mięsa, smażonej cebuli i inne - bardziej egzotyczne i tym samym trudniejsze do zdefiniowania - wyziewy ulatniające się z garów z sosami. Mimo początkowych oporów, udało mi się przekonać Juanę i Padre, by jednak porzucili lęki i stosując się do najgenialniejszej zasady gastronomii - pełna ludzi knajpa, choćby najbardziej odpychająca, musi serwować pyszne i siłą rzeczy świeże jedzenie - skusili się na rozkosznie pyszną tortę z pieczonym mięsem, serem, setką innych dodatków i bardzo ostrym sosem, za jedyne osiemnaście pesos. Delicje powiadam... DELICJE!!! Tylko Kaśka stchórzyła, twierdząc, że nadal jest najedzona po śniadaniu... PHI!!! Jej strata. Ogromna!
Kolejnym przystankiem było już San Miguel de Allende.
[San Miguel de Allende I] 2007-11-18
Do San Miguel dotarliśmy w zupełnie nie backpaker'skim stylu - taksówką. No ale trudno było się oprzeć. Trzysta pesos na czwórkę... Trzydzieści dolarów... Plus-minus dwadzieścia złotych na głowę. Za sześćdziesiąt kilometrów we względnym luksusie. Bez czekania. I z dostawą praktycznie pod drzwi hotelu. Kto by się nie skusił? No kto?
Tak na marginesie... Meksyk widziany z okien samochodu, różni się trochę od tego widzianego z okien autobusu. Szczególnie, że nasz kierowca jechał jakimiś zupełnie lokalnymi drogami. Ich stan rzeczywiście (przed czym ostrzegano mnie wcześniej, gdy zastanawiałem się nad wynajęciem auta) nie jest zachwycający, choć i do dramatu sporo brakuje. Za to widoczki piękne. Bardziej wiejsko niż dziko. Więcej pól, zagród, kościołów i kapliczek, niż kamiennych i górskich pustkowi porośniętych kaktusami. Trafił się nawet pies, który jeździł... pick-up'em.
Taksówka dowiozła nas na mirador... to znaczy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to mirador, bo najpierw trzeba było się rozliczyć, zasięgnąć języka, wypakować się... A poza tym koleś zatrzymał się w cieniu drzew, które niechcący zasłaniały nam to, do czego mirador został stworzony - la vista, czyli niesamowity widok na starówkę/centrum San Miguel de Allende, niemalże najeżony kościelnymi i klasztornymi wieżami.
Tak jak poprzednim razem, Aśka i Padre zostali pilnować plecaków i sycić się widokiem, a Katarzyna i ja musieliśmy odwalać czarną robotę, czyli szukać hotelu. Wprawdzie obeszliśmy kilka - tym razem wyjatkowo (???) wszędzie (!!!) były wolne miejsca - ale raczej bez dyskusji postanowiliśmy zostać w Hotelu "El Mirador", z którego okien roztaczał się wspomniany powyżej widok. To znaczy... prawdę mówiąc z naszego (Aśki i mojego) roztaczał się widok głównie na dachy i kable, i tylko gdzieś pomiędzy nimi można było dostrzec miasto. Ale z tarasu na ostatnim piętrze (tam właśnie zakwaterowali się Kaśka i Juan Victor) widoczek był przedni.
Poza tym hotel był po meksykańsku genialny. W starym, kolonialnym stylu (choć sam budynek raczej dawnych czasów nie pamiętał). Z grubymi belkami pod sufitem, tradycyjnymi kaflami na podłodze i w łazience. Meblami z litego drewna i kutego żelaza i z największymi łóżkami jakie w życiu widziałem. To znaczy myślałem tak o wyrkach w naszym pokoju, ale gdy zobaczyłem te w pokoju Kaśki... Wymiękłem! Bez grama przesady, mogłoby się w każdym z nich przespać sześć, nie koniecznie bliskich sobie, osób. Poważnie!
Ale nie przyjechaliśmy do Meksyku leżeć w łóżkach. Nawet tak rewelacyjnie urządzonym. Z głodu i ciekawości, czym prędzej wyruszyliśmy odkrywać San Miguel de Allende.
[San Miguel de Allende II] 2007-11-18
Jeśli o Querétaro pisałem, że jest bardzo kolorowe, San Miguel, na tej samej skali plasuje się jakieś cztery-pięć miejsc wyżej. To pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy. Druga, która jednak bardziej niż w oczy "rzuca" się w nogi, to ulice miasteczka. Mniej więcej połowa z nich jest wyłączona z ruchu samochodowego ("motorowego" niekoniecznie), ze względu na szerokość (średnio około dwa i pół metra), stromizny (nie mam pojęcia jak "na oko" określić nachylenie, ale sądząc po tempie schodzenia - mimowolny bieg - i wchodzenia - mimowolne pełzanie - będzie tego ze czterdzieści pięć stopni; to chyba duzo?) i jakość nawierzchni (duże i wypłukane przez deszcze "kocie łby"). Tam zaś, gdzie budowanie ulic byłoby już drobną przesadą, zastępują je niekończące się schody.
Trzecie, naturalne spostrzeżenie to piękno, bogactwo, stan permanentnej rozbudowy i remontu miasta. San Miguel od kilkudziesięciu lat przyciąga północnoamerykańską "cyganerię" z jednej i emerytów z drugiej strony. Stąd dziesiątki agencji nieruchomości reklamujących się, oczywiście, w dwóch językach. Stąd masa domów na sprzedaż lub wynajem. Stąd w końcu powszechna znajomość angielskiego, co w Meksyku należy raczej do rzadkości. Czuć też, że w San Miguel wydaje się pieniądze zarobione wcześniej, lub zupełnie gdzie indziej. Tłok na ulicach panuje cały dzień, a sklepy, bary i restauracje są pełne bez względu na porę.
Wiele kolonialnych rezydencji odrestaurowano z naprawdę wielką starannością o styl i efekt. Widać to w szczegółach: okna z finezyjnymi kratami (w Meksyku okno nie może się obejść bez kraty; krata stanowi jego integralną część), pięknie zdobionych drzwiach, żywych i świeżych kolorach ścian, mnóstwie kwiatów porastających niewielkie, wolne od kamieni przestrzenie... Mówiąc krótko - miasto cukierek. Dla stylowych, czy architektonicznych purystów zapewne zgroza. Dla zwykłego turysty, takiego jak ja - wspaniały widok.
Życie miasta toczy się wokół el Jardín - Ogrodu - nazywanego też Plaza Principal. Górują nad nim dwa, przylegające do siebie kościoły: Iglesia de San Rafael i Parroquia de San Miguel Arcángel. Ten drugi, mnie laikowi, przypominał nieco dokonania architektoniczne Gaudiego. Ale to pewnie dlatego, że barcelońskich oryginałów jeszcze nie widziałem i znam je tylko z obrazków.
W rzeczywistości, ten dziewiętnastowieczny kościół (To nie do końca ścisła informacja. Różne części kościoła budowano w zasadzie od XVII wieku, ale najbardziej efektowne fragmenty - smukłe, różowe wieże - powstały pod koniec XIX wieku. To tak gwoli przewodnikowej ścisłości) zaprojektował Zeferino Gutiérrez - miejscowy Indianin - na podstawie... widokówki z jakąś belgijską świątynią. Plany miał podobno przedstawiać budowniczym w postaci rysunków kreślonych patykiem na piasku. Tak czy inaczej, efekt końcowy jest olśniewający i zdecydowanie przewyższa inne wynalazki patykiem [o]pisane... Choćby tanie wino popularne w czasach mojej wczesnonastoletniej młodości;-)
Nie mniej barwny od samego kościoła, był tłum kłębiący się przed nim... Turyści - zarówno ci z najróżniejszych zakątków świat, jak i meksykańscy. Miejscowi - też pewnie legitymujący się różnymi paszportami. Do tego zestaw standardowy, choć w każdym meksykańskim mieście inny... Handlarze wszelkim dobrem, zarówno tym materialnym, czy częściej po prostu jadalnym, jak i "sprzedawcy" doznań estetycznych: muzycy mariachi, clowny, przebierańcy, malarze i rysownicy-karykaturzyści, a nawet jeźdźcy w strojach z czasów hiszpańskich. Jarmarcznie, ale doskonale pasująco do klimatu miasta.
[San Miguel de Allende III] 2007-11-18
Nagle sielanka się skończyła. Po zjedzeniu wiadra ananasów z sokiem z lemonki i chili (a ananasy mają doskonałe właściwości przeczyszczające:-) Aśka... jakby to powiedzieć, żeby nie zabiła mnie przy najbliższym spotkaniu... hmmm... zapragnęła znaleźć się z powrotem w hotelu. Bardzo bardzo zapragnęla! Natychmiast!!!
Czym prędzej zaczęliśmy więc wspinać się w górę miasta uliczkami, które teraz, bardziej niż urocze, były cholernie strome i "niewygodne". W górzystym terenie zawiodła też orientacja. Niezbyt rozsądnie, postanowiliśmy wracać krótszą (według mapy), ale jeszcze nam nieznaną trasą. No i, po pokonaniu dwunastu tysięcy schodów, wylądowaliśmy daleko poza planem miasta, w otoczeniu zupełnie nieprzypominającym cukierkowego centrum. Gdyby nie paląca potrzeba Dżoany, pewnie na własną rękę, mimo nieufnych spojrzeń sąsiadów, próbowalibyśmy się stamtąd wydostać. Nie było jednak na to czasu. Złapaliśmy pierwszą taksówkę i po kilku minutach byliśmy na miradorze.
Cofając się trochę w czasie... Mniej więcej przy tysięcznym schodku Padre zaczął burczeć coś pod nosem. Po kolejnych trzech tysiącach swoje niezadowolenie wyrażał już jasno i dosadnie. Aż w końcu zamilkł całkowicie, dając nam do zrozumienia, że zupełnie nie podoba mu się idea tej przypadkowej wspinaczki. Fakt bezpiecznego dotarcia do hotelu nie zmiękczył serca starego górnika i nadąsany poszedł szukać spokoju z dala od nas.
W tym momencie, to nie żadna metafora, czarne chmury nagle zasłoniły niebo. A gdy dosłownie zamykaliśmy drzwi hotelu, z nieba spadła najdziksza nawałnica, jaką dane mi było w życiu oglądać! W ciągu zaledwie kilku minut, na miasto spadły chyba miliony litrów wody i... tony lodu, bo ulewa szybko zamieniła się w gradobicie. Strumienie... Ba! Rzeki spływające po stromych ulicach dawały efekt iście apokaliptyczny!
Potop nie oszczędził też zresztą hotelu. Mało tego! Nawet naszego pokoju! Meksykańskie domy budowane są w formie studni wokół wewnętrznego patio, a schody, co raczej zrozumiałe w tym klimacie, są niejako na dworze. Deszcz i grad, przy szaleńczym wietrze, nie miały najmniejszych problemów by zapełnić studnię, przelewając się przy okazji pod drzwiami do pokoi. Plecaki i resztę gratów wrzucaliśmy na łóżka dosłownie w ostatniej chwili. Obeszło się bez ofiar. A wrażenia...Bezcenne!
Wraz z przejściem nawałnicy, zjawił się Padre. Przeczekał przedsmak apokalipsy w pobliskim sklepie i teraz, w nieco lepszym nastroju, zaproponował, żeby nieporozumienia zalać tequilą. Co by nie mówić, mądrość przychodzi z wiekiem. Wszyscy przyklasnęli tej idei. Szczególnie, że wieczór nie zapowiadał się zbyt ciekawie, a perspektywa bycia złapanym przez powtórkę oberwania chmury z gradobiciem, jakoś nikomu się nie uśmiechała.
Szybko zakupiliśmy dwie butelczyny taniej, podjeżdżającej lekko benzyną tequili, jakąś równie paskudną zapojkę i w pokoju z widokiem na nocne San Miguel i niebo przecinane co chwilę błyskawicami, przystąpiliśmy do ustalania hierarchii w stadzie. Dziewczyny w zasadzie od pierwszej chwili uznały, że skoro jadą ze mną, na moją wycieczkę, to ja jestem jej kierownikiem i (jak zresztą w codziennym życiu) nie znoszę sprzeciwu. A jeśli coś się nie podoba... !Hasta Luego! Znacznie trudniej z akceptacją tego faktu radził sobie Padre. Musiało upłynąć wiele godzin i sporo alkoholu, by w końcu go uznał. Niestety, szybko o tym zapomniał...
Kiedy opróżniliśmy butelki, znaleźliśmy się w najgorszym z możliwych stanów imprezowych - już nie trzeźwi, ale jeszcze nie dość pijani, by grzecznie oddalić się do swoich łóżek. No i pojawił się jeszcze jeden istotny problem - głód! Cóż nam było robić? Mimo chłodu (poważnie, było całkiem zimno, nie tylko jak na Meksyk) i groźby kolejnej nawałnicy, zeszliśmy do miasta.
[San Miguel de Allende IV] 2007-11-18
Wokół el Jardín nic, może poza kilkoma kałużami i pozrywanymi liśćmi, nie świadczyło o tym, że kilka godzin wcześniej przez miasto przeszedł kataklizm. No, chyba że ja - laik klimatyczny - dramatyzuje. No importa... W każdym razie, w el Jardín i wokół niego, wieczorne życie kwitło na całego. Knajpy pootwierane (te na wolnym powietrzu też). Uliczni sprzedawcy wszystkiego albo rozkładali swój towar, albo przechadzali się po skwerze. Grajkowie i trubadurzy wszelkiej maści rozstawili się w bezpiecznych odstępach, tak, by nie zagłuszać się wzajemnie. Ludzie zaś... świętowali w najlepsze niedzielny wieczór. Nie pozostało nam nic innego, jak przyłączyć się do fiesty.
Zaczęliśmy od restauracji tuż obok Iglesia de San Rafael. Menu typowo meksykańskie, a ceny dla gringos. Ale co tam... Szlachta się bawi, koszta się nie liczą...
Po kolacji, chwiejnym krokiem, ruszyliśmy na obchód, by zorientować się w wieczornej ofercie "kulturalnej" San Miguel. W sumie, jeśli chodzi o repertuar, wybór był skromny. Albo odpicowani w galowe stroje mariachis, albo niedobitki hippisów w wydaniu meksykańskim, grający na gitarach smutne ballady. Tłumów ani jedni, ani drudzy nie przyciągali.
Tym bardziej uwagę zwróciło spore i rozbawione towarzystwo w podcieniach Rincón de Don Tomas po wschodniej stronie skweru. Tu kapela zapodawała chyba same hity, bo cała publiczność śpiewała i tańczyła. Goście - czterech lub pięciu muzyków - robili niezły show, który nie ograniczał się tylko do grania i śpiewania. Ubrani w dziwne mundurki, jeden przez drugiego przekrzykiwali się i najwyraźniej wyzywali, czym wprawiali publikę w, czasem, histeryczny śmiech. Przodował wokalista, który zaczepiał też każdego, kto akurat wpadł mu w oko. Całował kobiety, rozbierał facetów i w bardzo zniewieściały sposób (maricon?) bronił się przed ewentualnym odwetem. Co ciekawe, a z czym nigdy wcześniej się nie spotkałem, wśród bawiących się ludzi krążył jeszcze jeden członek grupy, polewający, za jakąś drobną opłatą, wino do jednorazowych kubeczków.
I znów pretensje do Katarzyny... Ponieważ mój aparat to spora armata, raczej nie zabieram go na nocno-pijackie ekscesy, ale posiłkując się zabawką Kaśki nagrałem jeden (moim zdaniem najlepszy) z megahiciorów wykonywanych wspólnie przez zespół i publikę. Kawałek jest dość znany. Opowiada o piciu tequili, ale za diabła nie pamiętam tytułu, więc i ewentualnego substytutu nie mogę znaleźć.
Dobrze rozmiękczeni, z trudem powlekliśmy się pod górę do hotelu. Calle Vargas to naprawdę wyzwanie!
[San Miguel de Allende V] 2007-11-19
Po "grzecznościowym" śniadaniu, jak określiła je babka z recepcji, podanym z okropnie śmierdzącą herbatą (dla mnie to najgorsza zbrodnia!!!), Padre oznajmił, że dziś pochodzi sobie sam jeśli nam to nie przeszkadza. "Ależ skąd!" chciało się krzyknąć, ale z wrodzonej grzeczności się powstrzymałem.
Planu zwiedzania oczywiście nie mieliśmy. Jedynym założeniem, podobnie jak i całej wycieczki było (w miarę możliwości i sensu) unikanie muzeów, które po pierwsze, w małych miasteczkach są zazwyczaj słabe, a kosztują i zabierają czas; a po drugie... hmm... patrz punkt pierwszy...
Ja, ale może jestem dziwnym wyjątkiem, ponad wszystko lubię spokojne i leniwe włóczenie się po mieście. Owszem są miejsca/muzea, które warto, a nawet trzeba odwiedzić. Jednak w miastach takich jak San Miguel de Allende, samo chłonięcie barw, zapachów, hałasu, podglądanie życia, smakowanie kuchni... są największą atrakcją.
Zgodnie z tą zasadą, po śniadaniu wybraliśmy się na poszukiwania... miejsca na śniadanie. Najwyraźniej dietetyczny poranny posiłek, serwowany w hotelu, jakby nie było, za 700 pesos za noc (najdroższym na całej trasie), nie tylko dla mnie był niewystarczający.
Tym sposobem, kierując się prawdopodobnie jakimś atawistycznym, nadprzyrodzonym zmysłem powonienia, znaleźliśmy Tortitlan. Z pozoru knajpka jakich wiele. Taki typowy meksykański fast food. Praktycznie niczym się nie wyróżniający. Owszem, knajpka mieści się w kolonialnej kamienicy, wchodzi się do niej przez ogromne, wiekowe, drewniane wrota, a przy jedzeniu spogląda się na mury i wieżę Templo de San Francisco, ale w tym mieście to nic nadzwyczajnego. Czary zaczynają się na talerzu. Najprostsze dania... tacos, tortas, quesadillas, grillowane mięso i inne typowo meksykańskie przekąski... przygotowywane na oczach wygłodniałych klientów, w lśniąco czystej kuchni, smakują niebiańsko! Zawsze i wszędzie zamawiana przeze mnie torta con milanesa, w swej prostocie niemal banalna, w Tortitlanie jest arcydziełem! Do tego ogromny kubek świeżego soku z pomarańczy, gaszącego ogień wywołany piekielnymi salsami i mamy bajeczne śniadanie. A to wszystko za kilkadziesiąt pesos.
Żeby spalić trochę kalorii, powędrowaliśmy w miasto. Jak zwykle bez określonego celu, zdając się na ślepy los. Kręcąc się wokół el Jardín i centrum, (chyba) w Casa Maxwell, znaleźliśmy niezwykły sklep z meblami - antykami i stylizowanymi na antyki - który z powodzeniem możnaby pomylić z muzeum. W każdym pomieszczeniu znajdowało się tyle mebli, ile znajdowałoby się w normalnym domu. Stół, krzesła, jakaś sofa, kredens... a na nich zastawa, książki, rzeźby, figurki, bibeloty... Wszystko na sprzedaż. Dokładnie opisane, z dyskretnie przyklejonymi cenami. Wielocyfrowymi cenami...
Najwyraźniej nie byliśmy pierwszymi i jedynymi, którzy omyłkowo wzięli sklep za muzeum. Sądząc po znudzonych minach obsługi, prawdziwi klienci nie zaglądają tu zbyt często.
Błąkając się tak godzinami, bez pośpiechu, co jakiś czas wstępowaliśmy do którejś z dziesiątków kawiarni. Mniejszych i większych, tańszych i droższych, rozstawionych na ulicy, albo schowanych gdzieś w głębi wiekowych, kolonialnych domostw. Przy okazji przekonałem się, że co jak co, ale zwykła czarna herbata nie jest najmocniejszą stroną meksykańskiej gastronomii.
W jednej z takich kawiarni, dopadła nas para wyraźnie zaniedbanych dzieciaków. Krzycząc "Chicles! Chicles!", robili obchód stolików. O ile jednak spotykając się z odmową ze strony Meksykanów, nic sobie z niej nie robili, o tyle nam nie chcieli darować. To nic, że nie potrzebowaliśmy gumy do żucia... szczególnie w ilościach hurtowych... Uparli się i już! Spłoszyli się dopiero na widok aparatu, Wyraźnie nie życzyli sobie utrwalenia. A szkoda, bo dzieciaki były naprawdę słodkie. Jeszcze zanim uciekli w popłochu, wyzywając nas przy okazji (ja zostałem pinche cabrón:-), przepytaliśmy ich w kwestii pokrewieństwa... Ani rodzeństwo, ani "para". "Tak się przyczepiła i za mną łazi" - stwierdził mały macho...
[San Miguel de Allende VI] 2007-11-19
W pierwszym napotkanym profesjonalnym sklepie muzycznym... z oryginalnymi płytami i sprzedawcą orientującym się w ofercie... "na dzień dobry" zostawiłem kilka stówek i... aparat na ladzie. Pewnie zorientowałbym się zbyt późno, gdyby koleś nie dogonił mnie po kilkuset metrach i zdyszany nie wręczył mi go. Pewnie walczył ze sobą - "oddać, czy nie?". Nie dziwię się, sam bym się wahał...
Później już tylko kościoły, kościoły, most (w zasadzie wiadukt, ale nazywany el puente) z widokiem na miasto i... kościoły, kościoły... Oczywiście zdarzały się też kaplice i różne przybytki klasztorne, ale ogólnie... kościoły. Wszystkie bogato zdobione. Z zewnątrz wymyślnymi płaskorzeźbami, w środku złotem i drogimi kamieniami. Co ciekawe, w kilku miejscach, świątynie sąsiadują ze sobą. Dosłownie! Czasem przez ścianę, czasem przez ulicę...
Na skwerku przed jednym z nich - Templo de la Salud z wejściem w kształcie muszli i drzwiami, które niewątpliwie pamiętają założycieli miasta - rozłożył się niewielki targ, na którym oprócz tradycyjnej tandety, można kupić trochę sztuki przez większe lub mniejsze "sz". No ale w końcu San Miguel słynie w świecie jako miasto artystyczne.
Swoją ofertę na targu chwaliło między innymi wielu jubilerów. Nie mogę napisać złotników, bo Meksyk to zdecydowanie "srebrny" kraj. Od samego początku, pomijając może grabieże konkwistadorów, meksykańskie srebro nieprzerwanym strumieniem płynie w świat.
Ale wracając na targ... Były ze mną dwie dziewczyny, a jak wiadomo płeć piękna przejawia ogromną słabość do wszelkich świecidełek. Dlatego... to ja kupiłem sobie duże kolczyki, podobno ze srebra z Taxco - najsłynniejszego w Meksyku. Później tylko bolesny proces odnawiania dawno zarośniętych dziur w uszach na środku ulicy i znów wyglądałem jak poczciwy kapitan Jack Sparrow...
Kilka minut marszu od tego zdecydowanie turystyczno-rzemieślniczego targowiska, znajduje się właściwy miejski targ - mercado el nigromante. Niestety ze względu na dość późną porę, był już raczej pustawy. Gdzieniegdzie tylko kręcili się jeszcze ostatni klienci, a większość sprzedawców sprzątała i zamykała już swoje kramy. Tutejszy asortyment w zdecydowanej większości służy zaspokajaniu bieżących potrzeb mieszkańców San Miguel, ale sądząc po wielkości targowiska, odwiedziny w godzinach "urzędowania" mogłyby być ciekawym doświadczeniem.
Tuż obok el nigromante, leży mercado de artesanias. Podobnie jak na placu przed Templo de la Salud, można tu znaleźć mnóstwo rękodzieła i trochę sztuki.
Po kolejnej, obiadowej tym razem, wizycie w Tortitlan, wróciliśmy do hotelu przygotować się do wieczornych spacerów. Tym razem jednak, zamiast mozolnie wspinać się na górę, złapaliśmy miejski autobus. Już sam fakt istnienia miejskiej komunikacji w tak małym mieście jest dość zabawny. Ale jeszcze śmieszniejsze jest to, że dość osobliwe pojazdy (marki i modele nie występujące w Europie) pokonują karkołomne uliczki w tempie tylko odrobinę szybszym niż pieszy, męcząc się przy tym i wydając przeraźliwe dźwięki. Kosztują za to jedyne cztery pesos, co jest zdecydowanie niewygórowaną ceną.
Wieczór był wyjątkowo spokojny. Poszwędaliśmy się trochę po mieście przysiadając od czasu do czasu na piwko. Niczym nie zmącona sielanka. San Miguel najwyraźniej też potrzebowało ochłonąć po szaleństwach fin de semana, bo na ulicach zrobiło się cicho i trochę pusto. Mieszkańcy i turyści zwolnili trochę tempo. Przestali krzyczeć i śpiewać. Zakochane pary spacerowały po oświetlonych, zielonych skwerach...
Nawet bezdomny gringo, nocujący na ławce w Jardín de San Francisco wyglądał jak integralna część miasta. Nie zwracając prawie uwagi na przechodniów... czasem tylko rzucając nieśmiały uśmiech niebieskich oczu... mościł sobie legowisko z gazet. Swoją drogą, jeszcze długo zastanawiałem się jak błękitnooki gringo trafił do środkowego Meksyku? Przypadek? A może świadomy wybór? Przyjechał bezdomny? A może nosi w sobie jakąś burzliwą historię ze smutnym finałem na nocnej ławeczce w San Miguel de Allende?
[Guanajuato I] 2007-11-20
Następnego dnia, koło południa, byliśmy już w Guanajuato. Godzina... może półtorej... jazdy autobusem pełnym dzieciaków wracających i jadących do szkoły i byliśmy na miejscu.
Guanajuato... To jedno z tych miejsc, które działają na wyobraźnię samą tylko nazwą. Marrakesz, Timbuktu, Cartagena de Indias, Socotra... Brzmienie tych słów zapowiada coś niezwykłego. Niestety, często rozczarowanie pospolitością, ale i tak chcemy tam pojechać. Przynajmniej ja chcę.
Pierwszy raz miałem szansę pojechać do Guanajuato kilka lat temu. I to na słynny Festival Cervantino. Przez głupotę nie skorzystałem z okazji. Dlatego teraz, ustalając trasę podróży, to miasto stanowiło właściwie jedyny pewny punkt.
Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu, dopadł nas gość, łamaną angielszczyzną oferujący załatwienie taniego noclegu. Początkowo staraliśmy się go ignorować, ale że był upierdliwy jak tropikalny moskit, ulegliśmy. To znaczy wysłuchaliśmy oferty. Koleś szybko przeszedł na hiszpański... Piękny, czysty, literacki i wolny, dzięki czemu jakoś go zrozumieliśmy.
Nasze lęki okazały się zupełnie nieuzasadnione. Facet był oficjalnym pracownikiem informacji turystycznej i chyba czegoś na kształt biura promocji miasta. Profesjonalista w każdym calu, przedstawił nam listę hoteli - począwszy od "bezgwiazdkowych" hosteli, po te najdroższe. Jako że do najbogatszych nie należeliśmy, wybraliśmy tani ale położony blisko centrum miasta (Hospederia "Posada Juárez"; Avenida Juárez 117). Przy okazji daliśmy się namówić na całodzienną wycieczką po mieście. Początkowo pomysł wydał nam się niedorzeczny i kłócący się z naszą wizją zwiedzania, ale uznaliśmy, że takie miasto warto obejrzeć dokładnie i z przewodnikiem. Niepokoił nas tylko depozyt, którego domagał się nasz informator. W końcu jednak daliśmy się namówić. Facet wystawił potwierdzenie rezerwacji i umówiliśmy się na następny dzień na dziesiątą.
Żeby utwierdzić nas w swojej szczerości, załatwił nam też komfortowy transport do hotelu i towarzyszył aż do recepcji. Tu, po załatwieniu jakichś szemranych formalności i wymianie kwitków z ponurym (chyba) właścicielem, zapłaciliśmy po trzysta pesos za pokój. Cena, jak na Guanajuato, niewygórowana. Ale i "Posada Juarez" do luksusowych miejsc nie należy. Pokoje, choć czyste, są wyraźnie nadgryzione zębem czasu. Chociaż nie można też odmówić temu miejscu uroku... Granatowo-pomarańczowe ściany korytarzy ciągle pełnych ludzi. Szkoła salsy na półpiętrze działająca do późnej nocy. I doskonały widok na miasto. To, zdecydowanie, atuty rekompensujące estetyczne barki w pokojach Choć oczywiście miłośnikom luksusów i ciszy na pewno nie poleciłbym tego miejsca! My zresztą też szybko zostawiliśmy graty i po chwili byliśmy na mieście.
[Guanajuato II] 2007-11-20
Pierwsze wrażenie? Tłumy na ulicach i hałas. O ile Querétaro było ciche i spokojne, San Miguel zatłoczone turystami, ale leniwe, o tyle Guanajuato to ludzki ul. Na głównej ulicy miasta - Avenida Juárez zmieniająca w dalszym biegu kilkakrotnie nazwę - panuje ruch, jakiego w życiu nie spodziewałbym się po zaledwie (jak na meksykańską skalę) dwustutysięcznym mieście. Na ulicach korki, a na chodnikach... Sprzedawcy wszystkiego - od jedzenia, po sznurowadła, trochę turystów i masa studentów.
Kilka kroków od naszego hotelu zaczyna się Mercado Hidalgo - wielkie miejskie targowisko. W założeniu powinno zajmować tylko ogromną, stalową halę, mającą niegdyś służyć za dworzec kolei, która jednak nigdy tu nie dotarła. W rzeczywistości rozlało się na sąsiednie chodniki i zaułki. Przy czym handlowcy podzielili się "branżowo". I tak, przed halą rządzą kwiaciarze i sprzedawcy taniej jarmarcznej tandety. Z boku, trochę jakby na zapleczu , na przedziwnej, dwupiętrowej konstrukcji, rozłożyły się tanie garkuchnie i jadłodajnie. Tam właśnie, wiedzeni zapachami i głodem, przysiedliśmy najpierw. Dokładnego menu sobie nie przypominam, pamiętam tylko, że Aśka, w ramach eksperymentu, zamówiła kurczaka w czarnym mole i... mocno się zawiodła. Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego? Spróbowałem i było OK. Mole, jak mole...
Najedzeni (z wyjątkiem niezadowolnej Joanny), mogliśmy zagłębić się w labirynt Mercado Hidalgo. Przy wejściu wciąż jeszcze kusi gastronomia. Cudownie upieczone kawały mięsa grzejące się pod specjalnymi lampami, w półmiskach przeróżne sosy, a w garach parujące zupy... Tuż obok rzeźnicy z makabrycznymi wystawami, z wiszącymi na hakach półtuszami i świńskimi głowami spoczywającymi na ladach. Dalej- masarze i wędliniarze z ogromnym wyborem wszelkich chorizos. Grube, cienkie, gotowane, wędzone, surowe, z papryką, czosnkiem... Zapachy obłędne! Kolejne uliczki zajmują sprzedawcy warzyw. Tony fasoli - łuskanej i w strączkach; ogromne worki i skrzynie suszonej chili; do tego cebula i czosnek w warkoczach. Kilka kroków dalej owoce. Znów stosy! Cudownie pachnące lemonki i inne cytrusy, guava, avocado, ale też... manzanas y fresas... nasze jabłka i truskawki. Świeże! W listopadzie! W tym owocowym bałaganie, co rusz, stoisko ze świeżo wyciskanymi lub miksowanymi sokami. W ogromnych kubkach, za jakieś śmieszne pieniądze.
Targowy krajobraz dopełniają kramy ze wszelkimi dobrodziejstwami cywilizacyjnymi, wyprodukowanymi przy granicy z USA, albo w Chinach. Sprzęt grający każdego rodzaju, przeróżne, mniej lub bardziej potrzebne gadżety (kupiłem ładowarkę do akumulatorów do aparatu, bo moja, angielska, mimo przejściówki nie chciała działać), zabawki, ciuchy, bielizna... i pirackie płyty. Przy jednym ze stoisk z tymi ostatnimi na dłużej zatrzymał się policjant. Początkowo wydawało mi się, że o coś się czepia. Wkrótce okazało się jednak, że po prostu nie mógł czegoś znaleźć. Zrobił to za niego Dj Pirat. Stróż prawa grzecznie zapłacił i z uśmiechem zadowolenia się oddalił.
Na Mercado Hidalgo jest też kilka sklepów z pamiątkami. W jednym z nich znalazłem fajną koszulkę (jedyne souveniry jakie przywożę z wycieczek to płyty i koszulki) z Subcomandante Marcosem i logo Festivalu Cervantino. Padre momentalnie się zapalił:
- Wiesz kto to? Wiesz? To partyzant z Chiapas...
- Wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- A wiesz, że oni ciągle walczą na południu i przez to ciężko się tam dostać?
- Wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, lekko poirytowany mentorskim tonem Padre.
- A skąd wiesz?
- Bo pisałem magisterkę o Zapatystach i tym "partyzancie z Chiapas"?
- Yyy... To ty się interesowałeś Meksykiem już wcześniej?
- Hmm... Tak jakby.
Kolejny krok na drodze do uciszenia Juana Victora został uczyniony. Niestety, jak zwykle, tylko na chwilę.
[Guanajuato III] 2007-11-20
Prosto z targowiska zeszliśmy do słynnych guanajuateńskich tuneli (subterraneos). Nie wszyscy pewnie wiedzą, że znaczna część, jeśli nie większość, miejskich ulic znajduje się... pod ziemią. Topografia miasta uniemożliwia stworzenie jasnej i przejrzystej siatki dróg. Skorzystano więc z dawnych tuneli i szybów kopalnianych, którymi poprzecinane są okoliczne wzgórza, tworząc niepowtarzalną sieć podziemnych ulic. Najdłuższy z tuneli - Padre Miguel Hidalgo - biegnący przez/pod całym miastem i stanowiący komunikacyjny kręgosłup miasta, to natomiast nie szyb, ale... dawne koryto rzeki Guanajuato, którą po powodzi z 1905 roku skierowano tak, by omijała miasto. Co ciekawe, o ile drogi na powierzchni są wąskie, kręte i strome, o tyle podziemia oferują proste, szerokie, oświetlone ulice ze skrzyżowaniami, sygnalizacją świetlną, przystankami autobusowymi, chodnikami i... miejscami do parkowania! Oczywiście tunele mają też minusy. Są wilgotne, zimne i śmierdzą spalinami. Dlatego szybko postanowiliśmy wracać na powierzchnię.
Wyszliśmy tuż obok Jardín de la Reforma, jednego z wielu zielonych skwerów w mieście, z fontanną na środku, ławeczkami dookoła niej i... siedzibą partii socjalistycznej. Jardín de la Reforma sąsiaduje z Plaza San Roque, nad którym góruje kościół pod wezwaniem tego samego świętego, pełen potwornych i przerażających figur umęczonego Chrystusa.
Z tego z kolei placu (plaza) przechodzi się krętą uliczką na Plazuela (placyk) de San Fernando - zdecydowanie najpiękniejszego skweru w mieście. Jestem pewny, że to siedząc na Plazuela de San Fernando ktoś obwołał Guanajuato "najurokliwszym miastem Meksyku", jak często jest nazywane, i że to tu zapadła decyzja o wpisaniu Guanajuato, w całości, na listę światowego dziedzictwa UNESCO...
Brukowany, otoczony kolorowymi, kolonialnymi domkami, obsadzony drzewami i kwiatami w "donczkach" urządzonych w dawnych kopalnianych wagonikach, z mnóstwem knajpek, restauracji i kafejek. My wybraliśmy Café Bossanova - kawiarnię ze stolikami ustawionymi w cieniu rozłożystych drzew. Przemiła obsługa, pyszna herbata (kawa podobno też) i niebiański spokój, czasem tylko zakłócany krzykiem bawiących się dzieci. Jedna z nich, mała artystka, chodziła po placu ze szkicownikiem i co chwilę biegała pochwalić się ojcu wyglądającemu jak partyzant, który przed chwilą wyszedł z selvy. Nie brak tu też muzyków. Chodzą od knajpki do knajpki, od stolika do stolika... W zależności od nastroju i potrzeby chwili, można u nich zamówić "Besame mucho" na gitarze, lub jakiś pustynny szlagier z północy na akordeonie. Jednym słowem - sielanka. Relaks absolutny. Katarzyna i Aśka stwierdziły, że nigdzie już się stąd nie ruszają. Nigdy...
Nie bez przyczyny Plazuelę de San Fernando upatrzyli sobie studenci, którzy od wielu lat, w ramach festiwalu cervantesowskiego - jednego z najważniejszych festiwali teatralnych na świecie - wystawiają tu swoje entremeses - krótkie skecze, jednoaktówki, dosłownie "przekąski".
Z trudem, ale udało mi się przekonać dziewczyny do dalszego spaceru. Szukaliśmy słynnego Universidad de Guanajato. Z kiepskim skutkiem. Zabłądziliśmy w krętych i wąskich uliczkach "bez kierunku". W końcu, uznając że może tak będzie łatwiej, zeszliśmy znów pod ziemię. Gdy wyszliśmy w innej części miasta, zamiast uniwersytetu znaleźliśmy studentów szkicujących architekturę. Nie powinien dziwić fakt, że guanajuateńska uczelnia słynie z kierunków artystycznych i humanistycznych, jeśli jej studenci ćwiczą na tak niezwykłych obiektach i w tak przesyconym sztuką i twórczym niepokojem otoczeniu.
Tuż za rogiem, trochę niespodziewanie, bo z mapy wynikało że tu go być nie powinno, odnaleźliśmy Callejon del Beso. To najwęższa i jednocześnie najbardziej znana uliczka miasta. Zaułek Pocałunku. Miejsce napiętnowane gorącą, ale nieszczęśliwą miłością. Legenda głosi, że zakochany w bogatej pannie górnik nie mogąc się z nią spotykać, z powodu sprzeciwu okrutnego i bezdusznego ojca, wynajął dom naprzeciwko jej domu. Balkony kolorowych kamienic w tym miejscu niemal się stykają, więc nieszczęśliwi kochankowie urządzali sobie potajemne schadzki... nie wychodząc z domu. Pocałunki zaś wymieniali nad głowami przechodniów. Oczywiście historia ta nie doczekała się happy end'u. Za to kochankowie doczekali się tysięcy, o ile nie milionów naśladowców. W sklepiku, przez który wchodzi się na jeden z balkonów, najdłuższa kolejka ustawia się nie do kasy, ale do wąskiego wejścia prowadzącego na górę. W samej uliczce też bez przerwy można spotkać całujące się pary. Rzecz jasna i my skorzystaliśmy z okazji. Ja, fartownie, miałem do dyspozycji dwie urocze panny. Kaśka, choć bardzo rwała się do uczczenia pamięci nieszczęśliwych kochanków pocałunkiem, szybko jednak zaznaczyła: "Ale tak trochę! Nie będziemy się całować naprawdę!?"
Uliczki i zaułki wokół Callejon del Beso to najbardziej oblegana przez turystów - zarówno meksykańskich, których tu nie brakuje, jak i z całego świata - część Guanajuato. Siłą rzeczy, najwięcej tu też sklepów z pamiątkami. Na "Żabim Wzgórzu", jak w języku Indian Purpecha nazywano te tereny przed przybyciem Hiszpanów, oprócz typowych meksykańskich pamiątek, można kupić kilka specyficznych, lokalnych wyrobów. Wśród wielu, na uwagę zasługują, czy może uwagę przykuwają nalewki, likiery i słodycze. Wszystkie w kształcie, lub ozdobione wystrojonymi kostuchami, szkieletami, czaszkami i mumiami. Czyżby przestroga?
[Guanajuato IV] 2007-11-20
Skoro zbliżał się już wieczór, zgodnie uznaliśmy, że warto by się posilić. Szczególnie, że zrobiło się chłodno i zaczął siąpić deszcz. Guanajuato przypomniało nam w ten mało delikatny sposób, że leży prawie dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Poza tym, jakby nie było, słota i chłody to nic nadzwyczajnego w listopadzie.
Na tacos przysiedliśmy w jednej z kilku taquerii przy Avenida Juárez. Takim w stu procentach meksykańskim miejscu, gdzie "obcy" czują się nieswojo, bo obsługa jest zbyt miła, a ceny, nawet na naszą kieszeń - śmieszne. Tacos al pastor, con carne i chorizo, quesadillas i sosy były, jak zwykle zresztą w takich miejscach, doskonałe. A i klimat miejsca... długie stoły pokryte laminatem, stare i ciężkie krzesła, ściany pomalowane olejną farbą, plastikowe sztućce... pozwalał przez chwilę poczuć się swojsko. Nie żebym był miłośnikiem PRL-owskich barów mlecznych. Po prostu nie lubię estetycznego nadęcia w typowo turystycznych i burżujskich miejscach.
Kiedy opuszczaliśmy knajpkę, rozpadało się na dobre. Szczęśliwie do hotelu mieliśmy dosłownie kilka kroków. Po drodze uznaliśmy, że skoro, z tzw. przyczyn obiektywnych, zmuszeni będziemy zostać w hotelu, wypadałoby chociaż w jakiś skromny sposób uczcić przyjazd do "najurokliwszego miasta Meksyku". Zakupiliśmy więc ogromną butelkę tequili.
W hotelu ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że schody i korytarze pływają! Okazało się, że nad częścią wybudowanego w bardzo eklektycznym stylu budynku, nie ma dachu. Dzięki Bogu pokoje były zadaszone.
Po kilku kubeczkach złocistego napoju (kieliszków jakoś zapomnieliśmy, więc trzeba było zadowolić się plastikowymi jednorazówkami) deszcz ustał. Rozpętały się za to egzystencjalno-emocjonalne dyskusje (prawie) trzydziestolatków. Na szczęście Padre znów się wyalienował.
Nostalgię pogłębiał widok z okna... Spłukane deszczem, teraz lśniące w świetle latarni i bożonarodzeniowych, kolorowych lampek, świąteczne miasto.
Gdy okazało się, że jedna butelka to za mało (przypomniało mi się bardzo mądre i w tej sytuacji wyjątkowo adekwatne powiedzonko: wyślij głupka po flaszkę, a przyniesie jedną...), a rozgwieżdżone niebo zapowiadało pogodną noc, znów całkowicie zgodnie uznaliśmy, że warto poszukać jakiegoś miłego miejsca, gdzie moglibyśmy dokończyć dyskusje. W naszych poszukiwaniach zapędziliśmy się jednak zbyt daleko i... zabłądziliśmy.
Zaczęło się niewinnie. Przez Plazuela de los Angeles - miły placyk ze schodami; miejsce studenckich schadzek - wkroczyliśmy w labirynt uliczek Guanajuato. Jeśli w dzień plan miasta wydawał się trudny do ogarnięcia, w nocy stawał się absolutną zagadką. Na naszą zgubę - piękną i wciągającą zagadką.
Oczywiście wydawało nam się, że dokładnie wiemy, gdzie jesteśmy. Dopiero kiedy skręciliśmy w jakąś pustą uliczkę, a później kolejną, i następną... łudząc się, że w końcu trafimy w jakieś znajome miejsce, stwierdziliśmy, że absolutnie nie mamy pojęcia, gdzie się znajdujemy, ani w którą stronę iść, by się stąd wydostać.
Inspirowani tequilą, która niewątpliwie ciągle dodawała nam odwagi, zdecydowaliśmy się na wariant najprostszy - dalsze błądzenie. No bo cóż by nam dała panika i bieganie w kółko?
Ktoś może pomyśleć, wielkie mi halo, wystarczyło złapać taksówkę do hotelu. Owszem, byłoby to jakieś rozwiązanie, gdyby nie jeden, drobny, ale istotny szczegół. Po wąskich i krętych uliczkach, co kilkanaście metrów poprzecinanych lub przedłużonych schodami, ciężko jeździ się autem. Tak więc, zdani byliśmy wyłącznie na siebie.
W końcu znaleźliśmy drogę... na przypadkowy, ale genialny "taras widokowy". Trafiliśmy tam pokonując sześćset czterdzieści trzy stopnie i przechodząc "na palcach" przez kilka podwórek.
Panorama nocnego Guanajuato odbiera mowę! Ktoś kiedyś powiedział, że "życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które oddech odbierają". To właśnie jedna z nich. Jasne, moglibyśmy po prostu wybrać się na oficjalny mirador. Tylko nie o to tu chodzi. Gdy zmęczeni i lekko zestresowani ujrzeliśmy TEN widok, autentycznie nas zatkało! Dookoła ciemność potęgowana przez góry otaczające ze wszystkich stron miasto, a w środku Guanajuato i jego fantastyczna starówka z podświetlonymi wieżami kościelnymi i ogromnym gmachem uniwersytetu... Poza tym, wiedzieliśmy już, w którą stronę iść. No... powiedzmy. Z góry wszystko wydawało się proste, ale kiedy tylko znów zgłębiliśmy się w labirynt ulic i zaułków, zaczęły się... nomen omen... schody.
[Guanajuato V] 2007-11-20
Jakoś się udało. Najpierw wpadliśmy na Don Quijote. Uwieczniony w brązie, od dobrych kilkudziesięciu lat, błędny rycerz z Manchy, za sprawą Festiwalu Cervantowskiego, stanowi nieoficjalny symbol miasta.
Dalej, kolejny symbol kulturalnego znaczenia Guanajuato - Teatro Juárez z ozdobną fasadą opartą na kolumnach. Wprawdzie największy, ale jeden z kilku miejskich teatrów. A przypominam, że mówimy o niespełna dwustutysięcznym, meksykańskim mieście.
I jesteśmy w domu. To znaczy pod uniwerkiem. Z bliska wrażenie jest jeszcze silniejsze. Siedmiopiętrowy. biało-błękitno-zielony gmach zwieńczony blankami, w bliżej nieokreślonym stylu. Z boku... Ogromne schody prowadzące na sam szczyt. Z trudem, ale wdrapaliśmy się na górę (jak silny musi być pęd do wiedzy tych, którzy pokonują je codziennie?!?). Drzwi, a właściwie ciężkie wrota świątyni wiedzy na szczycie tej nowoczesnej piramidy, były otwarte, więc zajrzeliśmy do środka. Nie trafiliśmy jednak na żaden, mniej lub bardziej krwawy, obrzęd. Natknęliśmy się za to na odkurzającego wielką aulę sprzątacza, który spojrzeniem zasugerował nam, że o tej porze na pewno nie powinniśmy tu być.
Na marginesie dodam tylko, że monumentalny budynek uniwersytetu zbudowano w latach pięćdziesiątych i wzbudził wtedy wiele kontrowersji. Dziś, wpisuje się doskonale w krajobraz miasta i uważany jest za wzorcowy przykład komponowania różnych stylów architektonicznych.
W tym miejscu jeszcze mała prywata... Pochodzę z Pasłęka, małego miasteczka na północy. W zasadzie nie ma się ono czym chwalić, poza średniowiecznymi, pokrzyżackimi murami obronnymi. Jednymi z najdłuższych w Europie, jak ktoś kiedyś twierdził. Na starówce, w ich obrębie, oprócz kościoła, ratusza, zamku i kilku ocalałych z powojennej grabieży kamienic, stoją... czteropiętrowe, kwadratowe bloki.
Nie wiem jaki idiota wpadł na pomysł by je tam postawić, ale na pewno nie słyszał nigdy o Uniwersytecie Guanajuato. Nie wątpie, że obaj architekci (ten od bloków i ten z Guanajuato) trafili na karty podręczników. Jeden jako przykład do naśladowania, a drugi, jako jego całkowite przeciwieństwo.
Drogę z uniwersytetu do hotelu znaliśmy dobrze, więc spacerem pokręciliśmy się jeszcze po okolicy. Przy wejściu na Plazuela de San Fernando natknęliśmy się na callejonadę - przebrani w stylizowane na starohiszpańskie stroje muzykanci, chodzą po mieście, a za nimi podąża grupa emerytowanych turystów popijających wodę mineralną z okolicznych źródeł, ze śmiesznych, ceramicznych buteleczek.
W Jardín de la Reforma, świadomi, że do hotelu mamy maksymalnie pięć minut, urządziliśmy sobie sesję zdjęciową. Niestety, wiekszość nocnych fotek nie wyszła. Muszę w końcu kupić statyw!
Przechodząc obok taquerii przy Juárez, kuszących mięsem pieczonym wprost na ulicy, nie mogliśmy się oprzeć i wpadliśmy na doskonałe al pastory. Buen provecho...
Przed powrotem do naszej hospoderii, zajrzeliśmy jeszcze na jej tyły, gdzie stoi ogromna Alhóndiga de Granaditas. To, obok Kościoła Nuestra Señora de Dolores w Dolores Hidalgo, jedna z najważniejszych scen teatru historii meksykańskiej walki o niepodległość. O ile w Dolores, Padre Miguel Hidalgo wygłosił słynne grito (krzyk) - wezwanie rozpoczynające walkę o wyzwolenie spod hiszpańskiego panowania, o tyle kolejne akty tego dramatu rozgrywały się między innymi w Guanajuato.
Zdobycie miasta w 1810 roku, było pierwszym poważnym militarnym zwycięstwem buntowników. Pokonani lojaliści hiszpańscy skryli się właśnie w Alhóndiga de Granaditas. Wybudowana jako spichlerz, okazała się twierdzą niemal nie do zdobycia. Zabarykadowani wewnątrz, pewni swego bezpieczeństwa Hiszpanie i ich zwolennicy, czekali na odsiecz. Wtedy, młody indiański górnik Juan Jose de los Reyes Martinez, znany lepiej jako el Pipila, podpalił bramy Alhondigi, wywołując tym samym pożar całego budynku. Ci, którzy nie spłonęli żywcem i nie podusili się dymem, wpadli w ręce powstańców.
Choć straszne, okrucieństwo niepodległościowców nie było czymś w owych czasach niezwykłym. Odwet Hiszpanów po upadku pierwszego powstania był równie krwawy. Urządzili tak zwaną "loterię śmierci". Losowo wybranych mieszkańców Guanajuato najpierw torturowano, a później wieszano. Zamordowano również przywódców powstania, a ich głowy "ozdobiły" Alhondigę. Wodza głównego powstania - ojca Miguela Hidalgo - więziono i stracono w Chihuahua, ale jego głowę specjalnie, ku przestrodze, przywieziono do miasta. To ponure trofeum lojalistów "zdobiło" spichlerz przez jedenaście lat, do 1821 roku, kiedy meksykańscy patrioci ostatecznie wywalczyli niepodległość.
[Guanajuato VI] 2007-11-21
Na dziesiatą rano byliśmy umówieni z gościem, który miał nas zabrać na wycieczkę po mieście i okolicy. Trzeba więc było wcześnie wstać i znaleźć jakieś miejsce na śniadanie. Nie wybrzydzając szczególnie, wybraliśmy knajpkę na przeciwko hotelu. Zestaw oczywiście niezbyt powalający: jajecznica z fasolą, tortille i sok pomarańczowy. Ech...
O umówionej godzinie nikt się nie zjawił, ale znając latynoską niepunktualność, szczególnie się tym nie przejmowaliśmy. Nerwy zaczęły się po kolejnych trzydziestu minutach. O jedenastej porzuciliśmy nadzieję, uznając, że daliśmy się naciągnąć. Wtedy, jakby nigdy nic, pojawił się koleś, który wczoraj robił za kierowcę, sprawdził nasze pokwitowania, skasował resztę należności, zapakował nas do dużego i wygodnego dodge'a i ruszyliśmy.
Najpierw zrobiliśmy szybką rundę objazdową po mieście, żeby zebrać wszystkich uczestników wycieczki. W sumie, oprócz nas, jechała tylko czwórka Meksykanów, więc w samochodzie był luz, który dodatkowo wprowadzał bardzo rozrywkowy drajwer.
Pierwszy, krótki przystanek to Castillo Santa Cecilia - zbudowany z kamienia hotel, wyglądający jak autentyczne średniowieczne zamczysko. Jak na mój gust, lekkie nieporozumienie. Podobnie jak ceny noclegów zaczynające się od stu dwudziestu dolarów. Ale to tylko ciekawostka. Pewnie zlecona przez reklamodawców. Dalej było już lepiej.
Swoje bogactwo Guanajuato zawdzięcza srebru. Dwieście pięćdziesiąt lat temu, odkryto tu jedną z największych jego żył na świecie. Przez większość tego czasu niemal dwadzieścia procent światowej (!!!) produkcji srebra i sporo złota, pochodziło z tej jednej żyły.
W La Valenciana - kopalni, którą wybudowano na złożach - do dziś wydobywa się srebro, złoto, ołów, niekiel i różne minerały. Co ciekawe, obecnie kopalnia działa jako górnicza spółdzielnia. Główny szyb ma ponad pół kilometra głębokości.
Zwiedzającym udostępnia się Bocamina Valenciana. To położona w sielskim otoczeniu mała kopalnia wraz z zabudowaniami i głębokim na kilkadziesiąt metrów, dusznym szybem. Ojciec Kaśki, który całe życie przepracował jako górnik i wraz z przejściem na emeryturę obiecał sobie, ze nigdy więcej nie zejdzie pod ziemię, jednak się skusił. Niestety... Oczywiście wiedział wszystko, a nawet więcej, o wydobywaniu cennych kruszców.
Zdecydowanie nie chciałbym tu pracować. Nawet wydobywając złoto. Żebyśmy na chwilę wczuli się w podziemny klimat, przewodnik wyłączył światło. Dosłownie na minutę-dwie. Nie trzeba cierpieć na klaustrofobię, by poczuć się nieswojo.
Przy drodze prowadzącej do obydwu kopalni stoi Templo la Valenciana, znana również jako Iglesia de San Cayetano. O powstaniu tego pięknego, różowego kościoła w stylu meksykańskiego baroku (churrigueresco), krażą dwie legendy. Pierwsza, mówi że wybudował go biedny hiszpański górnik, który w ten sposób chciał podziękować Świętemu Kajetanowi za zdobycie fortuny. W drugiej, fundatorem kościoła jest jeden ze "srebrnych baronów" z Guanajuato. Ociekająca złotem świątynia miała zapewnić mu wstęp do raju i stanowić zadośćuczynienie za nieludzki wyzysk górników. Bez względu na to, która z legend jest bliższa prawdy, ta niewielka świątynia na wzgórzu musiała olśniewać zarówno bogatych, jak i biednych.
Obok tonącego w słońcu placyku przed kościołem, mieści się niecodzienny sklep-galeria, oferujący... kamienie z guanajuateńskich kopalni. Oczywiście nie zwykłe łupki i otoczaki, ale wszelkie możliwe minerały. Odwiedziny tego miejsca były najwyraźniej w planach wycieczki, bo właściciel usadził nas wszystkich w półkolu i zaczął snuć opowieści o magicznych właściwościach kolorowych kamyków.
Przyznam że, podobnie jak reszta naszej czwórki, z całego wywodu zrozumiałem bardzo niewiele. Mineralny guru zbytnio zagłębiał się w anatomię, medycynę i... filozofię, a takiego słownictwa nigdy nie zgłębiałem. Z tego co udało mi się wyłapać, wynikało natomiast, że w ofercie były kamienie przeciwbólowe, na nerwy, na potencję, na mądrość, na bogactwo, na udane życie i pożycie, na raka, na wątrobę, na serce, na głowę... W ramach darmowych próbek, wziąłem kamienie, które miały zapobiegać poalkoholowym problemom żołądkowym. Nie wydaje mi się, żeby zadziałały.
Za to na sto procent działają, przy czym głównie na wyobraźnię i zmysły, fantastyczne formy krystaliczne wystawione na sprzedarz przed tym niezwykłym sklepem-kliniką. W życiu nie podejrzewałbym natury o stworzenie tak bajecznie kolorowych skał! W dodatku, występujących w tak niezwykłych kształtach!
Po sąsiedzku, w dawnej Hacienda del Cochero mieści się... hmmm... Nie wiem jak to nazwać. To coś pomiędzy wystawą, a kiepskim show z udziałem odwiedzających. W czasach hiszpańskich, w piwnicach hacjendy, inkwizycja prawdopodobnie więziła i torturowała oskarżonych o herezję i politycznych oponentów. Dziś, w ramach Museo de la Inquisición, bo taka górnolotną nazwę nosi "ekspozycja", można tu zobaczyć, dotknąć, a nawet wypróbować działanie wymyślnych urządzeń do zadawania bólu. Ja, na przykład, (a właściwie na mnie...) testowałem maszynkę do miażdżenia palców. Na Aśce natomiast, prezentowano działanie nabitej kolcami "szafy" i specjalnej szubienicy do wyłamywania kości ze stawów.
Jednak poza naprawdę przesympatycznym przewodnikiem, nie ma tu właściwie nic interesującego, a tym bardziej strasznego. Ogólnie - strata czasu. Cóż... Urok "wycieczek fakultatywnych".
Zresztą, prawdziwa makabra czekała na nas w Museo de las Momias - Muzeum Mumi. Zanim tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się jeszcze w ogromnym sklepie z lokalnymi słodyczami. Sklep podobny do tych z okolic Callejón del Beso, tyle że w dużo większej skali. Acha... I można było do woli próbować miejscowych likierów.
Raczej nieprzypadkowo, jako drogę powrotną do miasta, nasz przewodnik wybrał tunele. W tym, między innymi, ten najgłębszy, zamknięty dla ruchu pieszego, wykuty grubo ponad sto metrów pod wierzchołkami gór, na których rozłożyło się Guanajuato. Podobnie jak w tych mniejszych, również tu ruch odbywał się zdecydowanie płynniej niż na powierzchni.
[Guanajuato VII] 2007-11-21
I w końcu jest... Museo de las Momias. Na pewno nie najbardziej wyszukane, ale zdecydowanie najpopularniejsze muzeum w Guanajuato i jedno z popularniejszych w całym kraju. O czym przekonać można się już przy kasie. Dam głowę, że wiele muzeów na świecie chciałoby widzieć u siebie takie (!!!) kolejki.
Nazwa tego miejsca jest odrobinę myląca. W rzeczywistości zgromadzono tu nie mumie - celowo, najczęściej w związku z wierzeniami religijnymi, spreparowane zwłoki - ale ciała mieszkańców miasta, wykopane z miejscowego cmentarza. Dzięki specyficznym właściwościom ziemi, zawartych w niej minerałach i suchemu, górskiemu klimatowi, ludzkie zwłoki podlegają tu procesowi naturalnej mumifikacji. Pierwsze mumie z Guanajuato odkryto w XIX wieku, podczas przygotowywania nowych grobów. Od tamtej pory zwłoki ludzi, których rodziny nie były w stanie, lub nie chciały opłacać dalszego "pobytu" na cmentarzu, palono, przekazywano do badań medycznych, albo wystawiano publicznie.
Ekspozycja robi przerażające wrażenie! Bez dwóch zdań. Zdecydowanie odradzam to miejsce osobom wrażliwym. Zarówno emocjonalnie, jak i, na przykład, gastrycznie. Jeśli jednak ktoś już się przełamie, w godzinę, jaką potrzeba na obejście muzeum, przypomni sobie wszystkie obejrzane w życiu horrory.
Z ciekawostek... Znajduje się tu najmniejsza ludzka mumia na świecie. To zasuszone ciało noworodka, lub nawet płodu, w dziwnej, ni to siedzącej, ni to embrionalnej pozycji, kojarzące się z jakimś upiornym kosmitą. Są również "normalne" noworodki w odświętnych strojach lub z zabawkami. Żywcem (jakkolwiek nie na miejscu jest to określenie) wyjęte z dreszczowców są mumie ciężarnej kobiety i wciąż spuchniętego topielca. O role w kolejnej części Nocy żywych trupów, mogłyby się natomiast starać częściowo rozłożone lub ponadgryzane przez robactwo ziemskie szczątki dystyngowanych panów w komicznych, dziewiętnastowiecznych surdutach z podwiązanymi szczękami i z twarzami zastygłymi w przerażających grymasach.
Powtórzę się. Wrażliwcy i esteci powinni omijać to miejsce szerokim łukiem. Gwarantuję zaś, że nawet najwięksi twardziele nie wyjdą stąd nieporuszeni...
Swoja droga, Museo de las Momias to wręcz przejaskrawiony przykład meksykańskiego kultu śmierci. Choć nie sądzę, by nam, Europejczykom, cokolwiek wyjaśniał.
Dla odreagowania makabrycznych wrażeń, a jednocześnie na koniec wycieczki, kierowca zabrał nas na punkt widokowy pod pomnikiem Pipila trzymającego w dłoni pochodnię. Na cokole wyryto napis, którego nie powstydziliby się piewcy Trockiego i permanentnej rewolucji: Aún hay otras alhóndigas por incendiar (Są jeszcze inne alhondigi do podpalenia).
Guanajuato, to chyba jedno z bardzo niewielu miast, które doskonale prezentuje się z każdej strony. Choć przyznaję, że ten widok... Kolorowe miasto otoczone górami odcinającymi się od błękitnego nieba... naprawdę odbiera mowę!
Resztę dnia i wieczór spędziliśmy błąkajac się po centrum miasta. Od Bazyliki, po Jardín de la Unión. Od Teatro Juárez, po uniwerek.
Przed zapadnięciem zmroku, gigantyczne schody uniwersytetu służą studentom za miejsce spotkań, dyskusji, a nawet jako czytelnia. Słynną ze swego przeszło osiemsetletniego posągu Matki Boskiej Bazylikę, odpuściliśmy sobie ze względu na remont. Poza tym, daliśmy się ponieść tłumom, które niespokojnie oczekiwały na niecodzienny spektakl. Kilku prawdziwych gringos z teksańskim akcentem, próbowało w środku miasta postawić ogromny balon. Zachowywali się przy tym arogancko, jak na Amerykanów w Meksyku przystało. Krzyczeli na ludzi, rozstawiali wszystkich po kątach i jakoś z trudem przychodziło im zauważenie faktu, że "walczą" na bardzo ruchliwej ulicy. Gdyby nie to, pewnie nie cieszyłbym się tak bardzo z ich klęski uwieńczonej połamanymi parasolkami i potłuczonymi naczyniami w restauracyjnych ogródkach. Ze spuszczonymi głowami, zbierali się bardzo szybko...
W tłumie zgubiliśmy Kaśkę i Padre. Próby ustalenia wzajemnego położenia za pomocą esemesów okazały się nieskuteczne, bo, o czym jednak dowiedzieliśmy się później, wiadomosci dochodziły z ogromnym poślizgiem. Po kilku godzinach, zupełnie przypadkiem, odnaleźliśmy się przy Jardín de la Unión, niedaleko Teatro Juarez. Jardín to świetne miejsce "z klimatem", które wczoraj dziwnym trafem ominęliśmy. Mnóstwo tu przyjemnych knajpek ze stolikami kryjącymi się w cieniu drzew laurowych (w nocy, te same drzewa, oblepione lampkami i lampionami, spełniają odwrotną rolę). Między nimi przechadzają się muzycy i zespoły. Na życzenie otaczają stolik i grają mniej lub bardziej znane i wyszukane melodie. Wszyscy milkną jednak, gdy w kiosco na środku ogrodu, wieczorny capstrzyk odgrywa (górniczo-hutnicza?) orkiestra dęta... Robiąc nam pa pa rara...
Dużo mniej poważnie zaczęło robić się przed Teatro Juarez. Przez chwilę wydawało nam się, że to jakaś demonstracja, bo tłum skandował Derecho! Derecho! (prawo). Szybko jednak okazało się, że to po prostu juvenalia wydziału prawa tutejszego uniwersytetu. Barwny i głośny korowód ruszył ulicami miasta, podążając za orkiestrą. Pierwszym przystankiem były oczywiście schody uczelni. Stąd, jeszcze większą ekipą, studenci pomaszerowali na mały placyk z estradą, gdzie na dobre zaczęły się tańce i pijaństwo.
Robiło się już późno, więc darowaliśmy sobie czekanie na rozwój wydarzeń. Wracając, przysiedliśmy na browarka przy Plazuela de San Fernando. Po zmroku placyk wygląda jeszcze lepiej niż za dnia! O ile to w ogóle możliwe. Chłód górskiej nocy zachęcił nas do powrotu do hotelu, jednak przechodząc obok (wciąż tych samych) taquerii przy Juárez, nie mogliśmy się powstrzymać. Mimo wszystko, z pełnym brzuchem śpi się znacznie lepiej...
[Guadalajara I] 2007-11-22
Proxima estación - Guadalajara...
Z Guanajuato do Guadalajary jedzie się około czterech godzin, więc już po dziewiątej byliśmy na dworcu. "Transfer" był jak zwykle bezproblemowy i komfortowy.
Dworzec autobusowy w Guadalajarze to zdecydowanie największy tego typu obiekt jaki kiedykolwiek widziałem (chyba nawet stołeczne TAPO mu ustępuje). Siedem czy osiem gigantycznych hal, ustawionych w kształt półksiężyca. W każdej kilkanaście przedstawicielstw firm przewozowych (W Meksyku nie ma kas, do jakich przyzwyczailiśmy się w Polsce. Każda firma ma swoje biuro na dworcu lub w mieście), sklepy, bary, poczekalnie... Spacer z pierwszego na ostatni terminal, to jakieś dwadzieścia minut!
Taxi do miasta i technicznie jesteśmy urządzeni. Stawka za przejazd oczywiście turystyczna (120 pesos), ale i odległość - prawie dziesięć kilometrów - spora.
Wysiedliśmy w centrum, choć wrażenie jakby podupadła dzielnica rzemieślnicza. Pierwszy hotel, zachwalany dla backpackerów w kilku przewodnikach, okazał się potwornie zagrzybiałą norą przy ruchliwej arterii przecinającej miasto. Podobnie prezentowały się kolejne... Czyżby dawno nikt nie weryfikował przewodnikowych informacji? A może w Guadalajarze obowiązują inne standardy? Bo nie sądzę, żeby to nam nagle zachciało się luksusów.
Zdecydowanie zawiedzeni, rozbiliśmy obóz na Plaza de la Liberación przed Teatrem Degollado. Od sympatycznej panny z informacji turystycznej w kiosku na środku placu (której, nota bene, towarzyszyła jeszcze słodsza koleżanka), dostaliśmy bardzo długą listę hoteli z zaznaczeniem, które w ogóle warto odwiedzić. Nie wiem czy to kryptoreklama, profesjonalizm, czy szczera chęć pomocy, ale rzeczywistość zdecydowanie potwierdzała jej typy.
Tradycyjnie już, rola poszukiwaczy lokum przypadła Kaśce i mi. Ruszyliśmy więc na bardzo długi spacer. Guadalajara to, jakby nie patrzeć, drugie pod względem wielkości miasto w Meksyku, więc i dystansy są inne.
Muszę przyznać, że tym razem Kaśka przesadzała z oszczędnością. Fakt, planowała zostać w Meksyku dwa tygodnie dłużej, ale to nie powód, by spać w jakichś zasyfiałych norach! No nieważne... Nie narzekajmy... Po skontrolowaniu setki noclegowni, wybór padł na Rio de Janeiro - śmiesznie tani i świeżo wyremontowany hotelik niedaleko Plaza Tapatía. Zarezerwowaliśmy dwa pokoje z oknami (!!!), bo do wyboru były również bez - trochę tańsze - i wróciliśmy na Plaza de la Liberación.
Tu, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, zastaliśmy Aśkę w najlepsze dyskutującą z typem wyglądającym jak rekruter Świadków Jehowy. Bez zbędnego owijania, koleś stwierdził, że ma dla nas najtańszy hotel. Tańszy od wszystkiego, co możemy znaleźć, a przy tym zupełnie przyzwoity. Ja chciałem go olać, ale dziewczyny, połechtane komplementami, bezkrytycznie łykały wszystko co mówił. OK więc. Niech będzie...
Po drodze Cesar opowiedział nam wyciskającą łzy historię swojego życia... O tym jak przez całe życie mieszkał w Stanach... Zupełnie legalnie. O tym jak ciężko pracował i uczestniczył w pierwszej wojnie w Zatoce, i o tym w końcu, jak po pijanemu prowadził samochód za co odebrano mu kartę stałego pobytu i deportowano z USA. Teraz kombinuje jak przeżyć w Meksyku. Jako przewodnik i "pomocnik" zjeździł już prawie cały kraj - od Cancún do Guadalajary - ale ostatecznie chce osiąść w Puerto Vallarta. W zasadzie już by tam był, ale linie autobusowe posiały gdzieś jego bagaż i utknął tak blisko celu.
Jak obiecał, tak zrobił. Przyprowadził nas do hotelu, gdzie za dobę liczyli sobie sto sześćdziesiąt pesos. Niestety, nie było wolnych pokoi. Ale dla Cesara nie stanowiło to żadnego problemu. Kilka kroków dalej miał kolejny zaprzyjaźniony przybytek z identycznymi cenami.
Hotel El Sol przy Calle Grecia, okazał się nie tylko tani, ale też zupełnie [nie]przyzwoity. W przeciwieństwie do okolicy, o czym trochę później... Czyste pokoje, czysta pościel i... pornole w TV. Ta ostatnia atrakcja, potwierdziła nasze podejrzenia, że to raczej hotel "na godziny", niż miejsce dla turystów. A skąd te insynuacje? Począwszy od ceny, przez grubą, roześmianą, wyzywającą, ubraną w różowe fatałaszki i nadużywającą zwrotów typu "mi amor", "cariño", "querido"... właścicielkę, po klientelę - młode i wystrojone dziewczyny w towarzystwie lekko zdezorientowanych panów w średnim wieku. No i ochroniarz, a jednocześnie facet właścicielki... Szczerzący zęby spod sumiastych wąsów typ w kowbojkach, obcisłych dżinsach, koszuli ze skórzanymi wstawkami, skórzanej kurtce i kapeluszu... Ale... póki nikt nie wchodził nam w drogę i nie składał dziwnych propozycji, nie mieliśmy powodów do narzekania.
Oczywiście zaraz po zrzuceniu gratów, wybraliśmy się na rekonesans, a właściwie na poszukiwania miejsca miejsca na obiad. W mieście takim jak Guadalajara nie było to szczególnie trudne. Starym zwyczajem przysiedliśmy w knajpie pełnej ludzi, zamówiliśmy i... Co to ma być?!? Torta w zupie? To jakaś masakra jest! Regionalizmy regionalizmami, ale żeby pyszną, chrupiąca bułę, pełną pieczonego mięsa i warzyw zalewać pomidorówką? Moje święte oburzenie nie wywarło szczególnego wrażenia na kelnerce. Zabrała talerz, by po chwili przynieść go... bez zupy, ale wciąż z ta samą, rozmiękczoną tortą... Od tej chwili Guadalajara przestała mi się podobać.
[Guadalajara II] 2007-11-22
Przyjeżdżając do Guadalajary byłem jak najbardziej pozytywnie nastawiony. W końcu to drugie, najważniejsze miasto Meksyku. Mało tego! Miasto uważane za źródło wszystkiego, co stereotypowo kojarzy się z Meksykiem: mariachis, wielkie, ozdobne kapelusze, jeźdźcy w charakterystycznych strojach (charros), wiele tradycyjnych tańców, tequila... Oczekiwania były spore. Niestety, podobnie jak rozczarowanie.
OK, zdaję sobie sprawę, że tak wielkie miasto (okolo czterech milionów mieszkańców), z tak bogatymi tradycjami, gdzieś głęboko "pod skóra"... Ba! Być może nawet tuż za "rogiem"... Ma do zaoferowania wiele. Jednak przyjeżdżając tu na dwa-trzy dni (a my w praktyce mieliśmy do dyspozycji dwa popołudnia), człowiek chce nasycić się tym, co łatwo dostępne: powierzchownością. A powierzchowność Guadalajary jest nudna, zaniedbana i pryszczata... Choć przyznaję, są też od tej przygnębiającej reguły wyjątki.
Zaczęliśmy na Plaza de la Liberación. Plac, co trochę nas zdziwiło, pełen był żołnierzy. W wioskach Chiapas, Guerrero czy Oaxaca, widok taki nie należy do rzadkości, ale w środku wielkiego miasta? W dodatku tuż obok Palacio de Gobierno?
Na szczęście nie były to przygotowania do pacyfikacji chłopskiej manifestacji, ani wojskowego przewrotu, a jedynie [co?]wieczorna defilada, zakończona uroczystym opuszczeniem flagi państwowej. Czyli na zwiedzanie było już za późno. To znaczy zwiedzanie muzeów i innych bardzo kulturalnych miejsc. Ale nikt nie mówił, że za późno na wizytę w sklepie muzycznym.
Oszalałem!!! Kiedy tam wszedłem oczywiście. Mało tego, że wybór był ogromny i doskonały, to jeszcze większość płyt, które zawsze chciałem mieć, była w promocyjnych cenach! 99 pesos... 10 dolarów... 30 złotych! Dla mnie bomba! Maná, Café Tacuba, Julieta Venegas, a nawet kubańskie Orishas. Mam już prawie wszystko! Do tego kilka składaków, żeby być na bieżąco z hiciorami. Tylko... Tylko zupełnie nie rozumiem zniecierpliwienia moich towarzyszy, kiedy po półtorej godziny wyszedłem stamtąd z oczami płonacymi obłędem... W tym momencie trochę polubiłem Guadalajarę. Ale tylko trochę.
W zasadzie Centro Historico, w którym leży Plaza de la Liberación, można oglądać i w dzień, i w nocy. Po zmroku podświetlone prezentuje się chyba nawet lepiej niż w promieniach słońca. Szczególnie Katedra - z Placu Wyzwolenia widziana od tyłu - i Teatro Degollado wyglądają po prostu bajecznie. Pierwsza, z dwiema strzelistymi wieżami wygląda niemal komiksowo, albo jak z filmu fantazy. Magiczny klimat dopełnia Rotonda de los Jaliscenses Ilustres - kamienny krąg, pod którym pochowano najznamienitszych mieszkańców stanu Jalisco. Wokół niej, z półmroku wyglądają odlane z brązu sylwetki słynnych synów najbardziej meksykańskiego ze stanów Meksyku.
Trzeci z placów otaczających Katedrę (rotunda i sąsiadujący z nią skwerek uważane są za plac) - Plaza de los Laureles - to ruchliwe i głośne miejsce spotkań mieszkańców miasta. Z fontannami, ławeczkami, sprzedawcami gazet, lodów i losów na loterię, ma trochę jarmarczny, ale sympatyczny klimat.
Czwarty i ostatni plac Centro Historico - Plaza de Armas - to, dla równowagi, sielankowy, tonący w bladym świetle latarni przesłoniętych przez otaczające go drzewa, deptak, na którym do późnej nocy można spotkać rodziny z dziećmi. W kiosko na środku placu, kilka razy w tygodniu gra miejscowa orkiestra. Nam jednak nie udało się załapać na występ.
Koło dziewiątej, po małych zakupach, byliśmy z powrotem w hotelu. Umówiliśmy się z Cesarem. Tym, który wcześniej nas tu przyprowadził. Miał nam załatwić miejscówki na wyjazd do Tequili następnego dnia. Dostał nawet zaliczkę.
Jak można było się domyślać, koleś nas wystawił. Finansowo strata niewielka. W sumie nie daliśmy mu więcej niż sto pesos. Chodziło raczej o zasady. No i jak tu teraz, w środku nocy, zorganizować wyjazd? Coś się wykombinuje...
Póki co, jeszcze się łudząc, siedziałem sobie na krawężniku przed hotelem, obserwując życie podupadłej ulicy. Za dnia Calle Grecia pełna była samochodów i ludzi. Najprawdopodobniej handlarzy i dostawców z pobliskich Mercado San Juan de Dios i Mercado el Baratillo. Teraz, pozostały po nich tylko sterty kartonów i plastikowych worków. Makulaturę skrzętnie uprzątali nocni zbieracze. Folia walala się tam, gdzie zwiał ją wiatr. Krajobraz dopełniały psie gówna i cuchnące benzyną, smarami i szczynami kałuże.
Ale, co ciekawe, to nieprzyjazne środowisko miało też swoich, najwyraźniej stałych, mieszkańców. Dwóch z nich - brudnych i zapuszczonych ćpunów - mieszkało we wraku samochodu stojącym kilka kroków od hotelu. Potrzeby załatwiali pod jedynym na ulicy drzewem. Nie kryli się też ze swoim głównym "zajęciem" i jawnie, siedząc na dachu swojego "domu", dawali sobie w żyłę.
Po ulicy kręcił się też ich dostawca. Zresztą sam wyglądający na ćpuna. Od swoich klientów róznił się tylko czystością. Kilka razy podchodził do mnie i pytał czy dobrze się czuję i czy przypadkiem nie mam ochoty poczuć się lepiej. W końcu, widząc, że dragów od niego nie kupię, zaproponował pożyczkę... To znaczy ja miałem mu pożyczyć trzydzieści pesos pod zastaw... komórki i koszulki.
W miejskiej dżungli, jak w każdej innej, szczególnie nocą, zdarzają się ofiary. A to drapieżników, a to własnej nieuwagi. Jedna z nich, zjawiła się nagle i z przeraźliwym wrzaskiem. W sumie nic dziwnego - laska miała autentyczną dziurę w przedramieniu, z której wisiała poszarpana skóra, wystawały żyły i lała się krew. Sama zresztą też wyglądała żałośnie. Szkielet słaniający się na nogach, w "roboczym" stroju, na który składały się buty na absurdalnie wysokim koturnie, mini i bluzka z dekoltem odsłaniającym wysuszone piersi. Dziwka-ćpunka, raczej młoda, ale chyba już u schyłku kariery... Tylko włosy miała zadziwiająco piekne. Długie do pasa, grube, czarne i błyszczące, teraz posklejane krwią, śliną i łzami.
Na grubej recepcjonistce i wąsatym ochroniarzu jej stan nie zrobił wrażenia. Po prostu kazali jej wyjść z holu i usiąść na chodniku, żeby nie zapaskudziła podłogi. Bez rozczulania się zasypali ranę jakimś proszkiem, wcześniej przemywając ją... sprite'm. Opatrunek zawinęli reklamówką i taśmą, i kazali się wynosić. Moje zdumienie całą akcją skwitowali tylko rozbrajającym uśmiechem...
A Cesar się nie zjawił. ¡Chinga tu madre, hijo de puta!
Wróciłem na górę, gdzie w plastikowych kubkach grzało się już charro negro.
[Tequila] 2007-11-23
Rano mieliśmy plan... ale tylko plan... żeby jechać do Tequili. Nie mieliśmy tylko pojęcia jak go zrealizować. Na szczęście Kaśka - ranny ptaszek - wraz z pierwszymi promieniami słońca, wybrała się na poszukiwania. Kiedy wróciła... a właściwie przybiegła... byłem właśnie pod prysznicem. Dostałem dwie minuty na jego dokończenie, ubranie się i zejście na dół. Raczej się nie wyrobiłem. Musiałem gonić resztę towarzystwa. Dopadłem ich dopiero w hotelu Holiday Inn, kilka ulic od naszego. To właśnie, między innymi, stamtąd organizowane są wycieczki do Doliny Tequili.
W ostatniej chwili, ale się udało. Za dwieście pięćdziesiąt pesos od głowy, mieliśmy zapewniony transport, przewodnika, wstęp na plantację i do gorzelni.
Wyjazd z Guadalajary trwał wyjątkowo długo. Nie tyle przez korki, co przez uciążliwy proceder zbierania uczestników wycieczki po różnych hotelach.
Gdy w końcu wyjechaliśmy z miasta, dosłownie po kilku kilometrach, za oknami autobusu zrobiło się niebiesko. Wszędzie, jak okiem sięgnął, po sam horyzont, ciągnęły się pola błękitnej agawy. To właśnie "serce" tej rośliny stanowi składnik bazowy w produkcji tequili. OK, łatwo powiedzieć, ale jak to w rzeczywistości działa? Przekonać mieliśmy się już na pierwszym przystanku. Na plantacji Tres Mujeres. Autobus zatrzymał się przy małym, żółtym budynku, otoczonym polami agawy. Program zwiedzania był raczej przewidywalny. Najpierw mała degustacja i kilka słów o historii plantacji i gorzelni, a później pokazówka.
Jimador Jesús, czyli "agawowy żniwiarz", w trzy minuty, z wyraźną wprawą, przygotował kilkuletnią agawę do produkcji. Urządzeniem zwanym jima [chima] (stąd jimador), składającym się z ostrego jak brzytwa półksiężyca osadzonego na długim drzewcu, poobcinał przeszło metrowej długości liście, zostawiając jedynie trzon/serce, po hiszpańsku, ze względu na wygląd, nazywane piña, czyli... ananas. Ta niewinna nazwa jest jednak odrobinę myląca, bo raczej trudno sobie wyobrazić 50-60 kilogramowego ananasa. A to tylko średnia waga, bo trafiają się nawet 100-120 kilogramowe piñas! Ciąg dalszy produkcji, chwilowo, poznaliśmy jedynie teoretycznie...
Korzystając z okazji, pochodziłem troche po plantacji. Widok "kaktusów" rosnących w równych rządkach... rząd młodszych i niższych, rząd większych, rząd młodszych... jest jakiś nieziemski! W dodatku chodzi się nie po ziemi, ale po grubej i miekkiej jak dywan warstwie liści, pozostawionych po "żniwach", żeby użyźniły skalistą glebę. I jeszcze ten zapach... Wszechobecny, słodki zapach fermentującej zgnilizny. O dziwo, nie ma tu żadnych natrętnych owadów. Żadnych os, pszczół... Nic. Cisza. Czasem tylko rozpraszana przez wiatr, albo ciężarówki wypełnione piñas zmierzające do Tequili, lub te wracające - zapakowane butelkami płynnego złota stanu Jalisco. I my ruszyliśmy w tamtym kierunku...
Miasteczko, którego nazwę na cały świat sławi niepozorny, złocisty napój, pachnie równie słodko, jak wygląda. Wąskie, ciasne i brukowane uliczki, zdecydowanie nie są przystosowane do ruchu autobusów. Nasz w pewnym momencie, po pokonaniu kilkudziesięciu dziewięćdzięsięciostopniowych zakrętów, po prostu stanął, jakby nie miał już siły i odwagi dalej dalej. Resztę drogi do fabryki La Rojeña, w której destyluje się najsłynniejszą tequilę - José Cuervo - musieliśmy przejść na własnych nogach, pod czujnym okiem miejscowej dzieciarni.
La Rojeña - największa gorzelnia w miasteczku - sprawia wrażenie małej rodzinnej fabryczki, a nie firmy, z której w świat wyruszają miliony charakterystycznych, kwadratowych butelek José Cuervo Especial (wiem, że są też inne gatunki tej marki, ale Especial, bez dwóch zdań, jest najbardziej znana). Zadbana, pomalowana na jaskrawe żółcie i pomarańcze, z mnóstwem kwitnących krzewów i monstrualnym krukiem (cuervo) na głównym dziedzińcu. I nie jest to tylko ładne opakowanie industrialnej reszty!
W całej gorzelni obowiązują restrtkcyjne przepisy higieniczne. Poza kilkoma pomieszczeniami, wszędzie panuje sterylna wręcz czystość. Te wyjątki to, między innymi, ogromna wiata, w której wyładowuje się piñas, piece, gdzie przyspiesza się ich fermentację i wytrącanie cukru i taśmociągi, którymi parujące piñas wędrują pod prasy wyciskające słodki sok. Dalej już tylko białe fartuchy, siatki na włosy i laboratoryjne przyrządy...
Sam proces produkcji, jak w przypadku każdego mocnego alkoholu, jest, teoretycznie, dziecinnie prosty. Fermentacja, destylacja, mieszanie, uszlachetnianie, leżakowanie w dębowych beczkach, jeszcze raz mieszanie - tym razem starszych gatunków z młodszymi, dla uzyskania różnych typów tequili - butelkowanie i w świat...
Podczas zwiedzania, praktycznie na każdym etapie produkcji, nasza rewelacyjna przewodniczka, proponowała degustację. Na początek "ugotowanej" piña, która, choć słodka, nadaje się jedynie do żucia, a aguamiel (sok) nie zawiera niestety alkoholu.
Sfermentowany sok chyba mi umknął. W ogóle cała fermentacja w La Rojeña jest jakaś tajemnicza. Może dlatego, że mało estetyczna? Nie ważne... Najważniejsze, że destylaty są jak najbardziej dostępne.
Te pierwsze, przeszło pięćdziesięcioprocentowe, chyba nie za bardzo przypadły do gustu Amerykanom i Azjatom uczestniczącym w wycieczce. Płakali, krzywili się, kaszleli... Ogólnie nie wyglądali na zachwyconych. Za to reprezentacja środkowoeuropejska (w tym oczywiscie my, plus para starszych Niemców), brakiem emocjonalnej reakcji i repetą dla "złapania smaku", najwyraźniej rozczarowała meksykańskich laborantów. A może jeszcze po jednym? A co tam! Polewaj!
Kolejny etap to leżakowanie. Rzecz jasna, im wiecej czasu świeże destylaty spędzą w dębowej beczce, tym szlachetniejszymi trunkami się stają. Te, które zabawiły tam tylko chwilę, to tequila blanco - biała - u nas często nazywana srebrną. Używa się jej głównie do drinków i koktajli. Minimum trzech lat w beczce potrzebuje tequila, by nabrać pieknego, złocistego koloru. Tę, najpopularniejszą odmianę, nazywa się reposado. Najdłużej, bo ponad siedem lat, trzyma się w zamknięciu tequilę añejo. Ta charakteryzuje się niemal brązową barwą i, podobno, niesamowitym smakiem. Tego jednak się nie dowiedziałem. Przeszkodę stanowiła cena. O ile za butelkę tequili blanco lub reposado płaci się od 100 do 200 pesos, czyli mniej więcej 10-20 dolarów, o tyle najtańsza (!!!) butelka añejo jaką widziałem, kosztowała 998 pesos... Na pocieszenie pozostały nam darmowe margaritas w fabrycznym barze.
La Rojeñę opuszczaliśmy bardzo chwiejnym krokiem. Nie na tyle jednak, by darować sobie spacer po miasteczku. No, może nie do końca po miasteczku, ale po jego centrum z główna ulicą noszącą imię... José Cuervo i dużym placem targowym, na którym kupić można głównie... a jakże... tequilę i kieliszki do jej konsumpcji. Najróżniejsze. Od absolutnego kiczu dla niewymagających, po małe dzieła sztuki ze szkła, skóry, kolorowych i szlachetnych metali, drewna, itp.
Przy placu stoi ciężki, kamienny kościół, nieco przytłaczający w swojej prostocie, ale mający swój urok. Przed nim zaś, w mizernym cieniu wysuszonych krzewów kręcą się miejscowi Indianie.
[Guadalajara III] 2007-11-24
Z powrotem w Guadalajarze byliśmy dość późno, dlatego zwiedzanie znów ograniczyło się do niespiesznego spaceru. Zanim jeszcze z naszego "hotelu na godziny" doszliśmy do centrum, dopadła nas kolejna (po tej z San Miguel de Allende), szaleńcza ulewa. Choć tym razem obyło się bez gradobicia. W ostatniej chwili znaleźliśmy kafejkę internetową, w której przeczekaliśmy kataklizm, kontaktując się przy okazji ze światem.
Kulturalny i spokojny wieczór spędziliśmy w jednej z restauracji przy Plaza Tapatía. Ogromnej, dwupoziomowej z kilkoma salami w różnych stylach. Żadne z nas jakoś nie miało ochoty po raz drugi tego dnia się upijać, więc skupiliśmy się na konsumpcji lokalnych przysmaków (które, poza zalaną zupą tortą, są jednak akceptowalne:-)
Przy Plaza Tapatía - długim deptaku rozpoczynającym się tuż za Teatro Degollado - trwały w tym czasie... przygotowania do świąt! Ekipa wyposażona w ciężki sprzęt stawiała gigantyczną, sztuczną choinkę, przyciagając tym spory tłum gapiów. Przyznam szczerze, mimo że już kilka razy byłem w "ciepłych krajach" w okresie przedświątecznym, trudno mi w takich warunkach poczuć "ducha Bożego Narodzenia". Dlatego sytuacje podobne do strojenia choinki w promieniach zachodzącego, ale wciąż mocno grzejącego słońca, które osuszyło miasto po burzy, stanowią dla mnie zabawne kuriozum.
Cholera! A jednak! Miało być grzecznie i spokojnie. Nie wyszło... Przecież to nasz ostatni wieczór we czwórkę! Jutro się rozdzielamy. Kaśka i Padre jadą na północ. Najpierw do Los Mochis, a stamtąd, pociągiem, do Barranca del Cobre. My ruszamy w przeciwnym kierunku. Na południe. W tropiki. Grzać się na plażach Acapulco.
I znowu trzeba pić tequilę...
Kolejny dzień w Guadalajarze zaczęliśmy dość późno i zdecydowanie leniwie. Uznaliśmy, że przed kilkunastogodzinną podróżą autobusem, warto się trochę wyspać. Nie znaczy to jednak, że spędziliśmy dzień w łóżkach. Koło południa byliśmy już w Centro Historico, by w końcu sprawdzić, co kryją budowle wokół czterech placów.
Na pierwszy ogień poszedł Palacio de Gobierno. Trochę się wahaliśmy, czy aby powinniśmy tam zaglądać, bo pilnowali go żołnierze z karabinami maszynowymi i kamiennymi twarzami. Po krótkim "sí" w odpowiedzi na nasze pytanie, czy Pałac jest otwarty dla zwiedzających, zanurzyliśmy się w mrocznych labiryntach korytarzy władzy. Sam wiekowy budynek to typowy urząd. Wszystkie są takie same. Nie wszystkie jednak ozdabiał José Orozco.
Ogromny mural na głównej klatce schodowej, mówiąc krótko, poraża!!! Jego centralny motyw stanowi gigantyczna postać księdza Miguela Hidalgo, wyłaniajacego się z płomieni do walki przeciw Hiszpanii. Dookoła narodowego bohatera, jeden z wielkiej trójki meksykańskich muralistów (Diego Rivera - José Clemente Orozco - David Alfaro Siqueiros), umieścił niezwiązane historycznie scenki odnoszące się do komunizmu i faszyzmu. Groteskowa makabra w ich przedstawieniu, daje jasno do zrozumienia, że Orozco nie sympatyzował z żadnym z tych nurtów politycznych. A dodać należy, że żył w czasach, gdy oba wywierały bardzo silny wpływ na artystów wszelkich dziedzin. Żeby daleko nie szukać, pozostali dwaj "dyktatorzy" w triumwiracie malarzy, którzy absolutnie zdominowali meksykańską sztukę od lat 20. po 50. dwudziestego wieku - Rivera i Siqueiros - jawnie i silnie odwoływali się do ideologii lewackich.
Na sklepieniu kopuły w sali konferencyjnej Palacio de Gobierno, znajduje się jeszcze jeden fresk Orozco. Stamtąd niestety, uprzejmie wyprosił nas strażnik, bo brutalnie wtargnęliśmy na jakieś posiedzenie.
Obstawiona przez żebraków Katedra, niemal tak stara, jak samo miasto, z zewnątrz wygląda zdecydowanie ciekawiej, niż w środku. Oczywiście to tylko moja opinia, bo nie należę do miłośników sztuki sakralnej. Wszędzie dookoła meksykański, przebogaty i ociekający złotem barok. Spory kontrast z wiernymi reprezentującymi raczej uboższe warstwy społeczne. Z kuriozów... Najbardziej ubawiłem się przy gablocie z relikwaiami świętych. Kawałek palca takiego świętego, kosmyk włosów innego... To nie miejsce dla ateusza...
Tuż obok Katedry, przy Plaza de los Laureles, stoi budynek Presidencia Municipal - siedziba władz miejskich. Podobny w stylu do Pałacu Rządowego, ale przez pomniejszenie skali jakby przyjemniejszy. Wokół dziedzińca, dwa pietra chłodnych podcieni, kamienne schody i wieże katedralne na niebie w tle.
Zaszliśmy tu, bo uparłem się, że chcę zobaczyć kolejne murales. Te tutejsze nie dorównują co prawda rozmachem dziełom meksykańskich mistrzów pędzla, ale warte są uwagi. Na pięciu freskach autorstwa Gabriela Floresa, przedstawiono fantastyczne alegorie konkwisty, podboju duchowego Meksyku i założenia Guadalajary. Ciekawe!
[Guadalajara IV] 2007-11-24
No i nadszedł czas pożegnania. Autobus Kaśki i Padre odjeżdżał około trzeciej. Odprowadziliśmy ich do hotelu. Ostatnie uściski dłoni i buziaki... Mieliśmy się już nigdy więcej nie spotkać. Świat jest jednak zbyt mały, ale o tym trochę później.
My - Aśka i ja - mieliśmy jeszcze pięć godzin do odjazdu w tropiki. Spakowaliśmy się więc spokojnie i dla zabicia czasu zapuściliśmy w zakamarki Mercado el Baratillo. Myli się ten, kto myśli, że to ogromne targowisko może stanowić turystyczną atrakcję pełną tradycyjnego rękodzieła i lokalnych wyrobów. O nie! Zdecydowanie króluje tu chińszczyzna. Przede wszystkim i w ogromnym asortymencie chińska (lub inna tania i niekoniecznie najwyższej jakości) damska bielizna. Dodam, w większości bardzo skąpa damska bielizna...
Oprócz tego, masa galanterii: rękawiczek, szalików, chust, gumek, opasek...
Trzecią grupę "biznesmenów" z el Baratillo stanowią piraci video- i fonograficzni, do spółki ze sprzedawcami wątpliwej jakości elektroniki. Przyznaję, że takiej ilości kopiowanych nagrań nie widziałem nigdy w życiu. Ciekawe, że oprócz detalistów, zupełnie jawnie wystawiają się tu hurtownicy z całymi kartonami jednakowych tytułów. Od pornosów i filmów akcji klasy "B" i dalszych, po romantyczne komedie i bajki dla dzieci. Od Shakiry i Rickiego Martina, po mariachis i inne "biesiadne" przeboje.
Mój aparat wywoływał dość srogie miny sprzedawców, więc odpóściłem sobie uwiecznianie tego miejsca. Kupiłem za to kilka tanecznych składaków z cumbią i reggaetonem po dziesięć pesos od sztuki.
Sąsiedni targ - Mercado de San Juan de Díos - to z kolei stuprocentowa cepeliada w wydaniu meksykańskim. Na straganach i w sklepach przy pasażu stanowiącym przedłużenie Plaza Tapatía, można wyposażyć się, między innymi, w tradycyjne stroje na każdą ważną chwilę w życiu. Na pierwszą komunię, na pietnaste urodziny, na ślub... Wszystko w osobnych, pokaźnych rozmiarów sklepach. Mężczyzn zaś, zapraszają sklepy z butami, kapeluszami i, znów osobne, ze strojami mariachis.
Ozdobą targowiska, dosłownie, są sklepy z wszelkimi wyszywankami, koronkami, haftami i innymi, misternie dzierganymi arcydziełami sztuki ludowej, tworzonymi na bluzkach, spódnicach, sukniach, ale też na serwetach czy obrusach. Rzecz zdecydowanie dla miłośników tego typu cacek, choć niewątpliwie urocza i, co istotne - lokalna.
Koło czwartej byliśmy z powrotem w hotelu. Zabraliśmy graty i uśmiechem pożegnaliśmy grubą recepcjonistkę, która chyba nigdy nie śpi. Taxi, i po prawie godzinie jazdy w korkach byliśmy na ogromnym dworcu.
[Uwaga na marginesie: po raz kolejny potwierdziła się zasada, że taksówki na lotnisko/dworzec są średnio o 1/3, a nawet połowę tańsze. W Guadalajarze przejazd do miasta kosztował nas 120 pesos. Trasa odwrotna - 70 pesos]
Kilka minut przed osiemnastą, w niemal pustym autobusie, ostatecznie pożegnaliśmy Guadalajarę. Przed nami prawie tysiąc kilometrów, kilkaset metrów wysokości, ze trzy strefy klimatyczne i w końcu złote plaże Acapulco. Z samej trasy niewiele pamiętam. Raz, że w chwilę po wyjechaniu na autostradę zapadł zmork. A dwa, traktując autobus jako hotel, po prostu starałem się w miarę możliwości zasnąć. W przeciwieństwie do Aśki, która przespała niemal całą podróż, miałem z tym spore problemy. Ale dzięki temu po raz trzeci obejrzałem Noc w muzeum i kilka idiotycznych, czarno-białych, meksykańskich komedii z lat 40...
[info techniczne: Trasa Guadalajara - Acapulco była dla mnie największym "wyzwaniem" logistycznym. To spory kawałek Meksyku, wymagający poświęcenia tak cennego na urlopie czasu, na jazdę autobusem.
Pod uwagę brałem kilka opcji. Między innymi trasę wzdłuż Pacyficznego Wybrzeża: San Blas, Puerto Vallarta, Barra de Navidad, Manzanillo. Kusząca była też opcja trasy przez kolonialne perełki - Colimę i Morelię. Ostatecznie przeważył upór Dżoany, która koniecznie chciała spędzić kilka niczym nie zmąconych dni na plaży. Nie bez znaczenia było też super-dogodne połączenie, dzięki któremu w zasadzie nie straciliśmy czasu. Noc i tak byśmy przespali.
Dla zainteresowanych podaję: autobus linii Futura (Grupo Estrella Blanca) odjeżdża z terminala siódmego dworca w Guadalajarze. Bilet pierwszej klasy kosztuje 646 pesos (listopad 2007). Podróż trwa około trzynastu godzin, dzięki czemu nowy dzień można już rozpocząć nad Pacyfikiem. W 2007 roku funkcjonowało też bezpośrednie połączenie lotnicze między Guadalajarą i Acapulco, obsługiwane przez linię Aviacsa]
[Acapulco I] 2007-11-25
Po prawie trzynastu godzinach jazdy, koło szóstej rano dotarliśmy do Acapulco. Mimo wczesnej pory, powietrze było już ciężkie od gorąca i wilgoci. Cudowne tropiki!
Przy wyjściu z dworca zaczepił nas taksówkarz. Autoryzowany jak się okazało. W maleńkiej budce zapłaciliśmy za kurs i zapakowaliśmy plecaki do starego nissana. Oczywiście nie mieliśmy rezerwacji, więc zdaliśmy się na kierowcę, który po krótkim wywiadzie na temat naszych oczekiwań stwierdził, że ma coś w sam raz dla nas.
Jak do tej pory, przyzwyczaiłem się do raczej skromnych hoteli. I to nie tyle pod względem standardu, ale przede wszystkim rozmiaru i "pompy". A tu... Zajeżdżamy pod ogromny wieżowiec z marmurowymi schodami i wielkim holem obsadzonym doniczkowymi palmami. Zobaczymy...
Śpiący recepcjonista trochę się zdziwił na nasz widok, ale gdy usłyszał, że mamy zamiar zatrzymać się na kilka nocy, szybko otrzeźwiał. Nie bardziej jednak niż ja, gdy zobaczyłem cennik. 1000 pesos za noc?!? Nie tak umawiałem się z taksówkarzem! Recepcjonista, podążając za moim wzrokiem, spojrzał na cennik, skrzywił się i stwierdził, że to ceny dla turystów, a jak od nas weźmie... 600 pesos. Może być? Jasne! Za pokój na siedemnastym piętrze, z widokiem na Zatokę Acapulco z jednej i miasto z drugiej strony? To prawie darmo!
Póki co, naszym największym marzeniem był chłodny prysznic i wygodne wyrko. Kładac się, wyłączyłem klimę. Po kilkunastu godzinach jazdy miałem ochotę pospać w ciszy. To zbawienne, skadinąd, urządzenie nie należało zaś do najcichszych. Nie zdąrzyłem nawet zasnąć, gdy w pokoju zrobiło się gorąco jak w saunie. Poddałem się poszukując melodii w hałasie... Odpłynąłem...
Acha... Jeszcze zanim zasnałem, dostałem od Kaśki odpowiedź na esemesa. Na północy pogoda trochę inna niż u nas: wietrznie, temperatura bliska zera i ogólnie nieprzyjemnie... Takie poświęcenie, by zobaczyć kilka skał? Dzięki! Chyba chwilowo nie skorzystam... (tak naprawdę chciałbym kiedyś odwiedzić meksykańską północ, ale te nocne, pustynne chłody trochę studzą mój zapał)
W południe byliśmy już na nogach. Szybki śniadanio-obiad w restauracji przy plaży i, niestety, sama plaża. Nie cierpię wylegiwać się na piasku! Ten rodzaj bezczynności po prostu mnie zabija. Skoro jednak obiecałem, musiałem dźwigać swój krzyż. Przez pierwszych dziesięć minut nie było najgorzej. Wynajęliśmy leżaki od kolesia, który przedstawił się jako Rambo i rzeczywiście wyglądał jak ktoś, kto wyrwał się z piekła wietnamskiej niewoli. Rozłożyliśmy się na piasku - ja oczywiście pod parasolem - i... No właśnie. I nic! Nie potrafię tak leżeć i nic nie robić.
Jakoś przetrzymałem kolejne pięć minut i wymiękłem. Może kąpiel? OK! Raz, drugi, trzeci... Dość słonej wody. Spacer? Niech będzie... W listopadzie plaże Acapulco nie są jeszcze pełne, więc nie było nawet na czym oka zawiesić.
Wróciłem do Aśki, która choć zaczynała się już rozpuszczać i kurczyć w zastraszającym tempie, nadal twardo chciała się opalać. Zapadłem w leżak i kontemplując horyzont, co jakiś czas wdawałem się w jałowe dyskusje ze sprzedawcami wszelkiej tandety i żarcia, które gdyby miało nogi, dawno uciekłoby do Oceanu.
Jedynym pożytecznym przedstawicielem tej irytującej kasty (tak, wiem, oni też muszą z czegoś żyć, ale... ale ja zaraz oszaleję!!!), był wiekowy kelner, który co parę minut wymieniał mi smutną, oblepioną piaskiem, pusta butelkę, na cudownie oszronioną i pełną złotego nektaru Coronę.
Myślałem nawet o przejażdżce skuterem po Zatoce. Rambo oferował swój za wysoką, ale sensowną cenę. Plan padł, kiedy Aśka stanowczo odrzuciła tę koncepcję, a ja zaczynałem się zastanawiać, czy będę w stanie (w TYM stanie) zapanować nad taką maszyną.
Po mniej więcej dwóch godzinach skapitulowałem. Aśka się obraziła ("Zostawisz mnie tu samą?"), a ja wróciłem do hotelu zmyć z siebie morską sól i postanowiłem połazić trochę po mieście.
Acapulco rozłożyło się nad brzegiem Zatoki o tej samej nazwie, wzdłuż którego biegnie kilkunastokilometrowa Avenida Costera de Miguel Alemán. W skrócie po prostu la Costera. To przy niej stoją wszystkie duże hotele, bary i dyskoteki miasta. Im bardziej na południe, tym droższe i bardziej turystyczne. Dlatego ja wybrałem się na północ, w stronę portu i (mocno naciagając znaczenie tego słowa) starówki. Zanim tam jednak dotarłem, odkryłem w sobie nową pasję - fotografowanie tablic rejestracyjnych ze wszystkich stanów Meksyku. Wybór spory, bo stanów 31 (plus Dystrykt Federalny), a do Acapulco - będącego w przeciwieństwie do Cancún, kurortem meksykańskim - zjeżdżają wczasowicze z całego kraju. A wzorki na tablicach są naprawdę ładne! Poza tym, trudno tu o ciekawsze zajęcie... Chyba że fotofrafowanie błękitno-białych garbusów służących za taksówki.
Polowanie zajęło mi kolejnych parę godzin. Jako że słońce powoli chyliło się ku zachodowi, mogłem spokojnie wrócić po Juanitę, która dzięki Bogu uznała, że na dziś ma już dość.
[Acapulco II] 2007-11-26
Gdzieś w uliczkach starszej, przyklejonej do zboczy gór, mieszkalnej części miasta, znaleźliśmy fantastyczną knajpę serwującą (jak ktoś to sarkastycznie określił) taniuśkie, zakurzone tacos. W lekko przydymionej, otwartej z dwóch stron sali, było tak tłoczno, że z trudem znaleźliśmy miejsce. Ale po półgodzinnym oczekiwaniu... nagroda. Tym razem boskie quesadillas z chorizo.
Po kolacji zachciało nam się rozrywki. A gdzie w Acapulco szukać najlepszej? Oczywiście na la Quebrada. Co prawda zrobiło się już całkiem ciemno, a uliczki Acapulco Nautico wydawały się dziwnie wrogie, ale uznaliśmy, że w razie czego i tak nie mamy zbyt wiele do stracenia. Daliśmy się wchłonąć nocy, która przetrawionych przez strach i wymęczonych kolejnymi pagórkami, wypluła nas praktycznie na parkingu pełnym autobusów dowożących widzów na nasłynniejszy show w tej części Meksyku.
Kilka razy dziennie, śmiałkowie nazywający siebie clavadistas (ludzie gwoździe) skaczą tu ze skały (la quebrada) w wąską i płytką zatoczkę, modląc się wcześniej do Mateczki z Guadalupe o pomyślność.
Nigdy nie widziałem skoków w dzień, ale te nocne - dodatkowo ozdobione pochodniami i grą świateł - mimo że totalnie komercyjne, robią genialne wrażenie! Tym razem skoczków było pięciu. Wdrapali się na różnej wysokości występy skalne i... Hop do wody. Oczywiście w odpowiedniej chwili. Kiedy akurat zatoczkę zalewa fala. Ostatni z clavadistas wdrapał się na sam szczyt przeszło trzydziestometrowej skały i po modlitwach, ukłonach, prężeniu się do popiskujących białogłowych, podążył śladem kolegów.
Cały spektakl trwa mniej więcej pół godziny. Nie mieliśmy planów na wieczór, więc siedliśmy sobie na kamiennych ławeczkach z widokiem na la Quebradę oczekując kolejnej serii skoków i obgadując wszystkich krecących się wokół. Najbardziej przypadły nam do gustu dwie laski siedzące tuż obok. Nie zważając na trzydziestostopniowy upał bez względu na porę dnia i nocy, ubrane były w spódnice do kostek i bluzki z długimi rękawami. Żartem, ale zupełnie na głos, uznaliśmy, że jak nic to jakieś oazowiczki na wycieczce do Sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe, wbrew własnej woli zesłane na weekend do rozpustnego Acapulco. Przez dłuższą chwilę snuliśmy sobie w najlepsze tę wersję zdarzeń, aż tu nagle... "Kurwa! Marian! Chodź tu, bo nam miejsca zajmą!". Ocho... Nasi tu są! Szybka wymiana spojrzeń, a zaraz potem rzut oka na nasze naburmuszone sąsiadki. Czyżby jednak rodaczki?!?
Od niezbyt rozmownej i jeszcze mniej sympatycznej Pani Krystyny ze Śląska dowiedzieliśmy się, że przyjechali tu z osiemdziesięcioosobową wycieczką z... Sanktuarium w Guadalupe.
Spokojnym, ale zdecydowanym krokiem oddaliliśmy się z la Quebrady, zabierając ze sobą małomiasteczkowe kompleksy i stanowcze postanowienie, by nigdy w życiu, pod żadnym pozorem, nie dać się namówić na zorganizowane wakacje.
Nie wiem czy to zasługa wypitych browarków, ale droga powrotna, prowadząca tymi samymi mrocznymi uliczkami, wydała się znacznie przyjemniejsza. Już na la Costerze, niedaleko hotelu, zupełnie przypadkiem znaleźliśmy otwarty sklep. Noc była jeszcze młoda, wiatr grał w koronach palm smętne melodie, a fale Pacyfiku zachęcająco szumiały... Cóż nam było począć? Zew krwi. Zakupiliśmy kolejny sześciopak i rozłożyliśmy się na plaży, dając się hipnotyzować nocnym falom.
[Acapulco III] 2007-11-27
Kolejny dzień rozpoczął się późno, leniwie i był absolutnie bezproduktywny. W zasadzie poza tym, że w końcu znaleźliśmy pralnię (za supermarketem Gigante przy la Costerze) i wypraliśmy praktycznie wszystkie zabrane ciuchy, totalne nic-nie-robienie. Niby wybrałem się na kolejne polowanie na rejestracje i garbate taksówki, ale skończyłem na fantastycznie ocienionym przez dziwaczne drzewa Zócalo, nad którym góruje (być może) oryginalna, ale niezbyt widowiskowa Katedra.
Wieczór z butelką tequili na hotelowym balkonie z widokiem na wpływające do portu cruisery był równie "wyczerpujący", jak cały dzień.
Tropiki zdecydowanie spowalniają metabolizm...
Za to następny dzień zapowiadał się intensywnie. Już poprzedniego wieczoru zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę na Isla de la Roqueta. To obowiązkowy punkt pobytu w Acapulco... którego wszyscy backpakerzy unikają jak ognia. Ale jeśli jako alternatywę miałem pilnowanie opalającej się Aśki, wybór był raczej oczywisty. Poza tym, dwie starsze, karykaturalnie grube i co chwilę wybuchające rubasznym śmiechem babeczki z "biura podróży", na które składało się biurko i cztery fotele stojące w holu naszego hotelu zapewniały, że taki rejs, to niezapomniane przeżycie.
Wycieczka miała rozpocząć się o 13., więc pierwszą połowę dnia przeznaczyliśmy na odwiedziny Fuerte de San Diego. Tę sąsiadującą z portem fortecę wybudowano w czasach, gdy Acapulco było jedynym portem w koloniach hiszpańskich, z którego miały prawo wypływac statki handlowe na Filipiny. Dziś w niskich salach z grubymi ścianami i miniaturowymi okienkami, mieści się, raczej skromne, Muzeum Historii Acapulco.
Warto tu przyjść przede wszystkim ze względu na widoki. Z jednej strony Zatoka, plaże, wieżowce hoteli i port. Z drugiej miasto i góry. A wszystko w palacych promieniach słońca odbijającego się od białych murów fortu.
Na naszym "okręcie" zameldowaliśmy się punktualnie, ale nie można tego samego wymagać od Meksykanów. Mimo że wszyscy uczestnicy wycieczki stawili się na przystani, mniej więcej, o czasie, wyruszyliśmy z co najmniej godzinnym opóźnieniem.
W tym czasie, wyraźnie bogaci Meksykanie, którzy płynęli z nami, zabawiali się wrzucając do wody dziesięciopesówki, po które nurkowało kilku młodziaków. Kiedy tylko wynurzali się z jedną monetą, krzykiem domagali się wrzucenia kolejnych. Jak dla mnie trochę barbarzyńska zabawa...
W końcu nasza łajba odbiła od nabrzeża. Najpierw rundka po marinie i wzdłuż brzegu Penisula de las Playas, na którym rezydencje mają najbogatsi Meksykanie i kilka gwiazd "starego Hollywoodu". Dalej, już na szerszych wodach Zatoki Acapulco, świetna panorama miasta. Moim zdaniem tylko dla tych widoków warto wybrać się na taką wycieczkę.
Kolejna atrakcja... W końcu to Acapulco... Skoki do wody z wysokiej skały. Ta nazywała się Słoniową Skałą, a skoczkiem i showmanem w jednej osobie, okazał się syn kapitana. O czym zresztą ten, z nieukrywaną dumą, pochwalił się znudzonej publiczności.
Następny punkt programu to Matka Boska Podwodna, czyli zatopiony posąg Matki Boskiej z Guadalupe, nazywany La Capilla Submarina (Podwodna Kaplica). W rzeczywistości, posąg podobno tam leży, ale dawno już opuścili ziemski padół ci, którzy go widzieli.
I wreszcie Isla de la Roqueta... Wysepka jest w równym stopniu azylem dla dzikiego ptactwa, co dla turystów, którym zbywa gotówki. My przybiliśmy do przedziwnego ośrodka, w którym ponoć swego czasu kręcono tropikalno-rajskie ujęcia do kilku wielkich hollywoodzkich produkcji. Lata świetności tego miejsca dawno już jednak minęły. Poza, mimo wszystko, przyjemnym barem i restauracją z opartym na grubych drewnianych słupach palmowym dachem, miejsce wygląda jak składowisko rupieci w starym teatrze.
Gdy tylko zajęliśmy najbardziej oddalony od reszty "sali" stolik - za to ze świetnym widokiem na Zatokę - okazało się, że przypadkiem wykupiliśmy sobie wycieczkę z pakietem all inclusive. Nie muszę chyba pisać jak strasznie głupio nam było, gdy kelnerzy uwijali się przy naszym stoliku, donosząc kolejne dania i drinki, w czasie gdy większość towarzystwa czekała na szwedzki stół? Nigdy więcej! Chociaż drinki akurat, mimo że "darmowe" były solidne...
Konsumpcję nam, a pozostałym oczekiwanie, uprzyjemnić miał "program artystyczny". Dżyzas!!! Jeszcze chwila i wróciłbym do Acapulco wpław! Półnadzy, ozdobieni pióropuszami i wysmarowani jakąś ciemną mazią kolesie, skakali wokół parkietu strojąc groźne miny i dmuchając w muszlę... Nie rozumiem dlaczego, ale zawsze się wstydzę widząc takie żałosne przedstawienia?
Najmilszym akcentem całej wyprawy był "czas wolny", który w pełni wykorzystaliśmy na konsumpcję wspomnianych, solidnych drinków i uganianie się za krabami, których masa obstawiała odpływ kuchennego zlewu.
Zdruzgotani, wróciliśmy na stały ląd. Żeby wymazać z pamięci ten koszmar, pokręciliśmy się po starówce i Zócalo. Tu życie toczy się leniwym, tropikalnym rytmem. Nie ma kelnerów w białych koszulach, ani przebierańców. Są za to miejscowi dziadkowie grający w szachy i domino i babcie spieszące na mszę do Katedry. Są spocone i opalone dziewczyny i młodzi macho, którzy swoimi skuterami próbują im zaimponować. A czasem, ale tylko czasem, trafi się jakiś, jak my, zabłąkany turysta. Luksusy all inclusive majaczą gdzieś na zamglonym horyzoncie, uwięzione w sięgających chmur hotelach i wielkich cruiserach wpływających i wypływających z portu.
Na horyzoncie zaczynało majaczyć też Taxco - nasz kolejny przystanek. Koniec z plażowaniem, lenistwem i pijaństwem! Wracamy na trasę!
[Grutas de Cacahuamilpa] 2007-11-29
Algún día...
[Ten punkt nie będzie zbyt rozbudowany, więc fotki mogę wrzucić już teraz]
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Jeszcze tu wrócę. Pozdrawiam.
-
może i fantastyczne... ja tam nie wiem... wkurza mnie, że to już tylko historia a nie dopiero plany;-) no i przydałoby się to kiedyś skończyć;-)
-
Uffff! Ale się zaczytałam...
Zwierzu, teraz wiem już dlaczego jesteś "meksykański".
Fantastyczne! :))) -
na pocieszenie powiem, że to tylko jeden z kilku "moich meksyków":-) zapraszam częściej i wielkie dzięki za każdego plusa:-)
-
Nie wiem, na którym kilometrze się zatrzymałam, ale czuję to w ... kręgosłupie. Wieszam Twój Meksyk na pasku i będę tu wracać, bo bardzo dobrze się tu czuję wśród fantastycznych kolorów, cudownego bałaganu i gorącego klimatu. Daję plusa na górze, ale ponieważ tam może być tylko jeden, to dorzucam tu jeszcze parę. ++++++++++
-
no dobra... zaległości, zaległości...
dalszy ciąg historii jest częściowo napisany, ale niestety na papierze. biorąc pod uwagę, że jest tego całkiem sporo, jakoś ciągle odkładam przepisywanie;-) a dalsze losy aśki i kaśki? aśka ma się dobrze i wkrótce ma zamiar założyć rodzinę;-) kaśka... hmmm... ostatnia wiadomość jaką mi przysłała była z czarnobyla:-)
w callejon del beso obie towarzyszki poszły niestety na łatwiznę. nie powiem, żebym był zachwycony!;-) ale może to przez te tłumy gapiów?:-D
acapulco... to trochę przymus był. dla mnie znaczy... obiecałem, że będzie plażą i musiałem się z obietnicy wywiązać. no ale nie ma tego złego... w acapulco upolowałem większość "blach" z tej galerii: http://kolumber.pl/g/34220-36%20mgnie%C5%84%20Meksyku... a la quebrada, to klasyka! nie może się nie podobać;-)
san miguel... może trochę przesadziłem z tymi podjazdami. nie uważałem zbytnio na zajęciach z geometrii;-) ale sam przyznaj, że są karkołomne!
queretaro... jak napisałem: miało być jedynie "pierwszym noclegiem". a że udało man się kilka rzeczy zobaczyć? i ta akcja z hotelem? to tylko taki ekstra bonus od życia!:-)
technicznie... chociaż zawsze sobie obiecuje, że będę robił notatki w czasie podróży, jakoś nigdy mi to nie wychodzi. staram się tylko notować ceny, połączenia, noclegi, itp. informacje praktyczne, które najszybciej wypadają z głowy. teoretyczno-historyczne sprawy mam zazwyczaj opracowane przed wyjazdem. sporo rzeczy też po prostu wiem... takie lekkie zboczenie;-) i nie, nie studiowałem historii meksyku. studiowałem politologię, ale o meksyku (dokładnie o zapatystach właśnie) pisałem magisterkę. dzięki temu udało mi się pierwszy raz pojechać do meksyku!:-)
...i jeszcze raz wielkie dzięki ci smoku za wszelkie uwagi, komentarze, spostrzeżenia i plusy. mil gracias!:-) -
Doczytalem do konca!!! Przydaloby sie kiedys dokonczyc te historie, chocby dlatego abym mogl poznac dalsze losy Aski i Kaski... :-))
Koncowke Twoje podrozy znam z autopsji z podrozy sprzed 8 laty... Acapulco jakos na mnie nie zrobilo zbyt milego wrazenia, choc musze przyznac, ze ma pare uroczych miejsc. La Quebrade akurat wspominam milo. Skoki widzilem z ladu i zrobily na mnie wrazenie.
Bardzo szczegolowo wszystko opisujesz, mysle, ze w niektorych przypadkach bede sie Twoim tekstem i opisem podpierac. A propos, czy robiles sobie jakies szczegolowe notatki w czasie fotografowania poszczegolnych miejsc, ze tak wszystko swietnie rozpoznajesz? -
Spokojnie! Raduj sie pobytem w Polsce, a co sie odwlecze to nie uciecze... :-))
-
No to co bylo z tym Callejonem de Bezo? Rozumiem, ze Kaska sie w ostatniej chwili zaczela wyucofywac, wiec jak zareagowala na to konkurencja w osobie Aski? :-))
Hmm, teraz rozumiem skad sie wziela Twoja obfita wiedza o Meksyku. No moze nie dokonca, wiec zapytam: czy studiowales historie Meksyku? -
Przy okazji slowa uznania dla Fiera Loca nie tylko za dokladne wczytanie sie w tekst, ale i za pelne taktu i profesjonalizmu poprawki. Ja sam skorzystalem, dzieki Fiera!
-
Podobna nawalnice przyzylem 8 lat wczesniej w Taxco. Wracalismy wtedy taxi Gargusem do hotelu i woda lala sie potokami ulicami a nasz kierowca wbrew prawom hydrodynamiki wciaz pial sie w gore, mimo, ze rwacy potok wody z ulicy oplywal az naszego garbusa. Moze Dr.Porsche to mial na mysli projektujac ten samochod...
-
Troche przesadziles z tymi 45 stopniami w SMdA :-) Takiego nachylenia nie maja nawet piramidy w Tikal... Ja bym sie zgodzil na jakies 8-11 % dla tych glownych uliczek i moze z jakies 16-18% dla paru z gatunku "smierc w oczach".
-
Zupelnie zapomnialem! Przeciez w klasztorze Santa Cruz spedzil w jednej z cel ostatnie dni przed egzekucja cesarz Maksymilian... Bylem, chwile pokontemplowalem dziwny bieg historii...
-
Zaliczylem uwaznie Queretaro! :-) Widze, ze dokladnie wszystko opisujesz - bede sie chyba czasami mogl oprzec na Twoich notatkach! My tez pare godzin rano pospacerowalismy po miescie nim ruszylismy do SMdA... Akurat my dosc dokladnie zwiedzilismy klasztor Santa Cruz. Jego zabudowania klasztorne sa dosc ciekawe. Nie wiem czy wiesz, ze tam jest wlasnie ostatnie przeslo akweduktu... Stad franciszkanie zawsze mieli pod dostatkiem wode :-) Zdjecia beda do wgladu :-) Jakos wlasnie ten kosciol najbardziej zapamietalem...
-
Jeszcze jedno: "zbyt dlugi lot przez Atlantyk..." Jak sie pare razy przelecisz przez Pacyfik, to z przyjemnoscia bedziesz wspominal "dlugie" loty nad Atlantykiem :-))
-
No dobra, przeczytalem malo, ale uwaznie! Na razie pierwszy ustep. Aska, Kaska... Od razu mi sie spodobalo...
Ja jakos tego zanieczyszczenia az tak nie odczulem w MC :-) Ale podobno rzeczywiscie jest... Powiem nawet, ze miasto zrobilo na mnie lepsze wrazenie niz 8 lat temu. Poza tym teraz peso juz jest 13 za 1 USD :-)
Przygoda z hotelem w Queretaro przypomina mi podobna przygode w Darwin pare lat temu. Skonczylo sie happy endem, ale poczula to nasza kieszen. Nawet nie chce tu cytowac jak bardzo :-) Dlatego staramy sie na wszelki wypadek rezerwowac hotel naprzod :-)
Do tekstu jeszcze bede wracal :-)
Na razie :-)
-
Z tym rozancem to dobrze zrobiles - jeszcze by Ci rece poparzyl... :-)
Duze tego napisales, bede powoli po kawalku sobie dozowal Twoje przygody i porownywal z moimi wrazeniami :-) -
jesne,malo kto to lubi...ja tez nie...za to wytykanie lepiej nam wychodzi,hehehe.Ale to moje,to zwykla,mala korekta y ayuda,nie jakies tam wytykanie,dajmy sobie na luz.W kwestii hiszpanskiego sluze...jak cos.
-
dzieki szalona... zaraz poprawię:-) wprawdzie nie lubię jak ktos wytyka mi błędy (nawet jeśli rzeczywiście są;-), ale na usprawiedliwienie napiszę, że jestem samoukiem jeśli chodzi o hiszpański (wyłączając krótki incydent kiedy chodziłem "na nauki" do znajomego meksykanina w polsce i zamiast szlifować jezyk, słuchaliśmy muzyki i gadalismy o filmach... po polsku oczywiscie;-)
-
aaa,to sie wypowiem...tekst ten,jak i pozostale o Meksyku, bardzo interesujacy i ,co dla mnie wazne,dobrze napisany,wiem,oryginalna nie jestem,bo juz sporo ludzi plusujac Twoje relacje dalo temu wyraz.Dokladam sie do grona.
Mam jednak do poruszenia jedna kwestie,do czego nb sklonil mnie Twoj komentarz zamieszczony do relacji "chingona" tez o podrozy do Meksyku, a mianowicie korekte jezykowa.
Do Twoich relacji równiez zakradly sie pewne niescislosci lingwistyczne.
Otoz np. De donde esta Usted? de infierno, powinno byc: De donde ES Usted? DeL infierno.
Czy Buen provecho,nie Bien provecho. Albo ObseSión, nie obseción.
Znajdzie sie jeszcze pare literowek typu paroquia (parroquia) czy calejón (callejón),zona archeologica (zona arqueologica).
Prosze nie traktowac tego jako atak,to jedynie malo istotne sprostowanie,nic wiecej.Jest niczym przy ogromie wrazen i ciekawostek jakie nam zaserwowales.
Un abrazo i oby tak dalej. -
judymka... plusem się nie wykrecisz:-) czekam na pocztówkę z acapulco:-)
-
karlita i sagnes: wielkie dzięki za plusy... i jak zwykle czekam na jakieś "pozaplusowe" refleksje:-)
-
@duzinek: ok, umówmy się, że ten minus taki maleńki... praktycznie niewidoczny, więc ciągle na plusie jesteś;-) a co do wyjazdu... koszty samodzielnej wycieczki mogłyby cię bardzo zaskoczyc! poza samym lotem, który siłą rzeczy jest dość drogi (choć na upartego mozna znaleźć połączenie od dwóch tysięcy złotych, co nie jest chyba kwota abstrakcyjną?) szefowa bym olał, a chłopaków zabrał ze soba:-)
@koniu: dzięki za plusa! a znajomi na pewno doskonale się bawią:-) -
Czyli co - wyjdę na zero? zawsze lepiej niż na minusie :) A co do wyjazdu - jasne! koszty zapewne znikome, a szefowa jak usłyszy to będzie do góry skakać z radości. O moich dwóch panach nie wspomnę... Ale obiecuję, że jak będę się wybierać to dam znać :)
-
Uuuufff... W końcu to przeczytałem :D Prześwietna wyprawa, Zfieszu! :D I relacja niczego sobie ;)
Moi znajomi są właśnie w Meksyku, ciekawy jestem jak im ta wyprawa się udaje :)
Pozdrawiam :) -
to ja ci plusa za wytrwałość daję... no i minusa za "zaczynam poważnie rozważać":-) co to znaczy "rozważać"?!? jedziemy!:-D
-
Ja przeczytałam i jestem na duuży plus. W zestawieniu z fotkami to prawie jakbym tam była :P A tak na serio - potrafisz zachęcać, zaczynam poważnie rozważać ten kierunek wypraw...
-
zawsze lubiłem ten archaizm:-) (choć nie do końca jestem pewny, czy aby na pewno kwalifikuje sie do archaizmów)
-
już śpię, więc nie odpowiem na kalumnie :-)
-
senkju... i wzajemnie upuszczająca-dzieci-na-podłogę:-)
-
idę już spać potworku, miłych snów i dobranoc :-)
-
dziecko rosemary?;-)
-
dziecinkę-potwora, nie zapominaj :-)
-
o nie! nie ma litości dla bezlitosnych... dziecinkę... o podłogę... skandal!!;-)
-
taaaa, a teraz próbujesz brać na litość. Nie ze mną takie numery :-)
-
dżyzas!!!! jakie pomówienia w podtekście... jestem zdruzgotany!!:-)
-
dla dobrych dobra jestem, zfieszu nie uogólniaj i się nie wywijaj :-)
-
o bosz!!! współczuję rodzinie!!:-p
-
nosiła i o podłogę rzucała :-)
-
katastrofie? na rękach byś takiego synka nosiła... o ile miałabyś tyle siły!;-)
-
może gdybym jednak zaczęła wcześniej, to parę klapsów w odpowiednim stadium Twojego życia mogłoby zapobiec katastrofie :-)
-
serca nie masz.... szczęście, że jednak wcześnie nie zaczęłaś.... o wyrodna!;-)
-
zfieszu wiem, ze dino o kims innym, z jego komentarza wynika, a tekstu za karę w najbliższej przyszłości nie przeczytam potworze :-)
-
sama zrobiłaś ze mnie potwora... to teraz masz!;-)
-
jakie wyzwiska? prawda szczera! a dino nie o tobie chyba wspomniał... widać nie czytałaś;-P
-
ze niby ja małpa? zfieszu okropny jesteś:-)
-
co to za wyzwiska tutaj, patałachy jedne!!! :-)
-
no właśnie nie za bardzo mam... to była znajomość na jeden wyjazd. miała przysłać, a w zamian ja miałem podesłać jej moje... i tak - każdy ma tylko swoje (dżyzas... mam dziś problemy z wysławianiem się;-)
-
tekst mi się podoba - ciekawe jak tam zdjęcia od wrednej Kaśki - naciskaj jak masz kontakt :))
A propos , czy przewidujesz jakieś nagrody za przeczytanie wszystkich swoich relacji ?
Bo taki właśnie mam zamiar.
Pozdrawiam.